Wszystko na to wskazuje, że młodzi uczestnicy demonstracji przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego zaostrzającemu ustawę antyaborcyjną staną się idealnym kozłem ofiarnym do uzasadniania przez władzę konieczności wprowadzenia ściślejszego lockdownu z powodu fatalnej sytuacji epidemicznej. Tymczasem z naukowego puntu widzenia ryzyko rozprzestrzeniania covid-19 na manifestacjach ulicznych wydaje się znikome.
Polska nie jest jedynym krajem, w którym podczas trwającej pandemii odbywają się masowe protesty na ulicach. Dużo wcześniej w tym roku w kilkuset amerykańskich miastach dochodziło do znacznie liczniejszych demonstracji przeciwko policyjnej przemocy i rasizmowi, a zbuntowani przeciwko wprowadzonym restrykcjom koronasceptycy dość regularnie urządzali przemarsze w metropoliach całej Europy.
Po każdym z tych wydarzeń politycy korzystali z okazji, by uciszyć tłumy argumentem o rozprzestrzenianiu epidemii. Tylko że politycy nie są epidemiologami ani wirusologami, więc to, co im się wydaje (i co dobrze wybrzmiewa przed opinią publiczną), niekoniecznie ma pokrycie w naukowej rzeczywistości. Na podstawie wcześniejszych doświadczeń można już odpowiedzieć na pytanie, czy protesty faktycznie odgrywają kluczową rolę w rozprzestrzenianiu nowych przypadków koronawirusa. Na miejscu premiera Morawieckiego i ministra Niedzielskiego byłbym bardziej ostrożny w ferowaniu wyroków.
Czytaj też: