Długi cień Konfucjusza
Szalony pęd do edukacji w Azji: jak to naprawdę wygląda? Tu wcale nie chodzi o szerzenie wiedzy
Zacznijmy od Korei. „Zachodnie media co jakiś czas przypominają najbardziej egzotyczną ciekawostkę na temat suneung (koreańskiej matury – przyp. red.) – tego dnia, w czasie, w którym odbywa się część egzaminu z języka angielskiego dotycząca słuchania, przez kilkadziesiąt minut samoloty wylatujące z Korei zostają uziemione, a samoloty przylatujące do Korei nie dostają pozwolenia na lądowanie – złamanie zakazu może się skończyć dla linii lotniczych w sądzie. Wszystko po to, by nie zakłócać ciszy podczas egzaminu” – pisze Agnieszka Klessa-Shin w książce „Polka w Korei”.
To nie wszystko, bo w miastach, aby ułatwić maturzystom dojazd na czas (spóźnienie nie wchodzi w rachubę), duże firmy zmieniają godziny pracy. Policja ma mnóstwo roboty, bo zdarza się jej eskortować spóźnialskich, a potem patrolować mosty, powstrzymując przed skokiem tych, którym egzamin się nie udał. Stres, presja i zmęczenie są olbrzymie. Pod szkołami rodzice kibicują i modlą się o powodzenie dla dzieci, na których edukację łożyli krocie. Przed egzaminem na wszelki wypadek karmią je lepkimi ciastkami ryżowymi, by przykleiły się do nich dobre odpowiedzi. Robią wszystko, by jak najlepiej wypadły na suneung, który zadecyduje, czy dostaną się do „nieba”, czyli SKY (akronim trzech najbardziej prestiżowych uniwersytetów – Seulskiego, Koreańskiego i Yonsei).
W Korei panuje bowiem głębokie przekonanie, że bez studiów nie ma co marzyć o dobrze płatnej pracy. – Jednym z pierwszych pytań tam zadawanych jest: „Jaką uczelnię skończyłeś?”. Odpowiedź od razu pozycjonuje osobę, a dobry uniwersytet otwiera drzwi do kariery – mówi dr hab. prof. SWPS Marcin Jacoby, sinolog, mąż Koreanki oraz autor „Korei Południowej.