W Stanach Zjednoczonych, które pod względem religijności konkurować mogą jedynie z Polską i Irlandią, rozziew między światopoglądem wykształconych elit i prostego ludu ma tradycję sięgającą narodzin narodu.
Doroczna Konwencja Międzynarodowego Sojuszu Ateistów (Atheist Alliance International, AAI), która w ostatnich dniach września obradowała w Crystal City w stanie Wirginia, nie była hucznie nagłośnionym wydarzeniem medialnym. W całej amerykańskiej prasie i telewizji znalazłem sześć poświęconych jej wzmianek, a jedynym wielkonakładowym dziennikiem, który ją zauważył, był „The Washington Post”. Opublikowany w nim dwa tygodnie przed konwencją krótki artykuł zaczynał się od słów: „Legion bezbożnych powstaje przeciw siłom religijności w amerykańskim społeczeństwie” (co zapewne miało być żartem). Jego autorka zacytowała Margaret Downey, obecną przewodniczącą Sojuszu (na co dzień architektkę wnętrz), która z dumą oświadczyła, że liczba członków AAI w ciągu ostatniego roku podwoiła się i osiągnęła 5,2 tys. Rzecz jasna, nie wszyscy mogli się pomieścić w Crown Royal Hotel, gdzie odbywała się konwencja.
Ateiści nie mają w Ameryce łatwego życia. Kiedy kilka miesięcy wcześniej „Newsweek” przeprowadził wśród czytelników ankietę, wyszło z niej, że 91 proc. Amerykanów wierzy w Boga. Jeszcze gorzej dla bezbożników wypadły późniejsze sondaże Pew Research Center, według których ateiści należą do grup obdarzonych najmniejszym zaufaniem społecznym, a 53 proc. Amerykanów ma o nich nieprzychylną opinię. W odróżnieniu od wolnomyślicielstwa, amerykańskie życie religijne jest prężne. Świadectwem tej żywotności mogą być statystyki wydawnicze – rocznie sprzedaje się tu około 300 mln książek o treści religijnej (i czterokrotnie mniej podręczników akademickich).
Polityka
47.2007
(2630) z dnia 24.11.2007;
Nauka;
s. 94