Zanim Bartłomiej Remplewicz stał się biznesmenem, najpierw nie chciało mu się uczyć. Mama wychodziła na szóstą do pracy, a on dojeżdżał do szkoły autostopem i nie zawsze dojechał. A w najlepszym razie zostawało mu kilka minut na odpisanie lekcji od kolegi. Kubeł zimnej wody wylał się na głowę, gdy nie zdał do liceum sportowego. Poszedł uczyć się na cukiernika. – Kiedy koledzy wybierali się wieczorem na imprezę, ja musiałem iść na nocną zmianę do piekarni – wspomina.
Życie na własny rachunek zaczął jako osiemnastolatek. W baraku, który jeszcze w PRL zbudował ojciec w poznańskim osiedlu Bajkowe. W tym szpecącym nawet peerelowskie bloki nieotynkowanym budynku młody Bartek postanowił smażyć pączki. – W nocy robiłem pączki, rano rozwoziłem je do sklepów, a potem biegłem na AWF, gdzie zaocznie studiowałem – opowiada. – Kiedy więc zgłosił się kolega z pomysłem na łatwiejsze życie, chętnie się zgodziłem. Zwłaszcza że byłem pewien, iż to on ma kapitał, skoro jeździ Mercedesem. Z kolei on liczył, że pieniądze są u mnie. Mam przecież cukiernię.
Gdy się okazało, że obaj są goli, pożyczyli przyczepę od szwagra i z niewielką gotówką pojechali do Przyborowa po pierwszą partię wełnianej pościeli. Kolega zapewniał, że mogą zarobić nawet 20 proc. Był 1992 r. i kto mógł, a częściej musiał, brał sprawy w swoje ręce. Remplewicz nie marzył wtedy o tym, żeby zostać biznesmenem, ale żeby jakoś zarobić na życie. Tym, co go naprawdę interesowało, była piłka nożna. Ale nie zanosiło się, aby mógł być zawodnikiem na poziomie profesjonalnym. Musiał się zadowolić kopaniem w Promieniu Opalenica, pod Poznaniem.