Ten kryzys to na własne życzenie. W ciągu ostatnich dwóch dekad polska elektroenergetyka żyła z nagromadzonych zapasów. Widać było, jak się kurczą, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował. Politycy lubią mówić o bezpieczeństwie energetycznym, ale zajmować się nim – już niespecjalnie. W efekcie dziś w elektrowniach trzeba wyłączać dożywające swoich dni bloki energetyczne, a nie bardzo jest czym je zastąpić.
W ciągu ostatnich lat odnotować można tylko trzy duże inwestycje w elektrowniach węglowych – Pątnów II (460 MW), Łagisza (460 MW) i ruszający właśnie Bełchatów II (858 MW). Ponadto przybyło trochę niewielkich źródeł odnawialnych, głównie farm wiatrowych. Wszystko to jednak o wiele za mało w stosunku do potrzeb polskiej gospodarki, która domaga się coraz więcej energii. Już dziś PSE Operator – zarządzający polskim systemem energetycznym – ma kłopoty z domknięciem bilansu w momentach szczytowego zapotrzebowania. Ratujemy się importem, ale ze względu na niewielką liczbę i małą przepustowość połączeń transgranicznych nie możemy w ten sposób wiele uzyskać. Zresztą Niemcy planują zamykanie swoich elektrowni atomowych i sami się rozglądają, kto by im sprzedał energię.
Jakby nieszczęść było mało, sytuację skomplikował unijny pakiet klimatyczno-energetyczny i polityka przykręcania śruby wszystkim producentom „brudnej” energii. A nasza, wytwarzana z węgla, jest najbrudniejsza. Plan zakłada, że elektrownie będą musiały kupować uprawnienia do emisji CO2 i innych gazów cieplarnianych, co stawia polskich producentów energii w nader trudnej sytuacji.