W ciągu ostatnich trzech lat, żeby uniknąć recesji, rozmontowano lub popsuto międzynarodowy system finansowy, zalewając rynki olbrzymią masą świeżo wydrukowanych lub pożyczonych pieniędzy. Zapomniano przy tym, że kryzys nie bierze się sam z siebie, tylko z nieprawidłowości w systemie gospodarczym. Efektem kryzysu jest konieczność naprawienia gospodarki tak, żeby mogła wrócić na ścieżkę rozwoju nieobciążona patologiami. Jednocześnie walka z kryzysem to bój z jego ozdrowieńczymi właściwościami. Zapominając o tym znaleźliśmy się w sytuacji bardzo wrażliwych rynków, których uczestnicy reagują nerwowo, gdyż nie mogą już ufać żadnym wskaźnikom, które w przeszłości informowały ich o opłacalności inwestycji, jednocześnie mając na horyzoncie ryzyko hiperinflacji i bankructwa grupy rozwiniętych krajów. Tymczasem stare problemy pozostają nierozwiązane.
Kryzys 2008 r. wziął się z długoletniej interwencji państwa w rynek nieruchomości – zwłaszcza w USA. Politycy uznali, że wzrośnie dla nich poparcie, jeśli każdy obywatel będzie miał własny dom. Jak każdy slogan polityczny brzmi on świetnie – ten, niestety, wcielono w życie. Żeby zachęcić obywateli, utrzymywano stopy procentowe na bardzo niskim poziomie. By zachęcić banki, państwo gwarantowało spłatę wielu kredytów. Interes wydawał się świetny dla obu stron, trudno się więc dziwić, że używano tych możliwości, by za chwilę zacząć ich nadużywać.
Niebawem, aby uzyskać kredyt, „wystarczył silny puls”, całą resztę, np. łącznie z brakiem pracy, bagatelizowano. Na efekty nie trzeba było długo czekać: rozbuchany przemysł budowlany przestał znajdować nabywców, całe dzielnice widma czekały na mieszkańców, zaś znaczna część kredytobiorców przestała spłacać kredyty.