W 2020 r. 15,5 proc. energii wytwarzanej w Polsce musi pochodzić z odnawialnych źródeł, inaczej czekają nas surowe kary. To i tak taryfa ulgowa, bo inni, zgodnie z wymogami unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego 3x20, będą musieli legitymować się 20 proc. udziału. W ten sposób UE chce chronić klimat, a jednocześnie ograniczać swoją zależność od importowanych paliw kopalnych. Dziś niespełna 10 proc. zużywanej w Polsce energii pochodzi z odnawialnych źródeł (zwanych OZE). Niewiele, a byłoby jeszcze gorzej, gdyby w 2006 r. nie wprowadzono przepisu, wedle którego za zieloną można też uznać energię uzyskiwaną w efekcie współspalania biomasy.
To dość prymitywna metoda polegająca na mieszaniu z węglem zmielonego drewna i rozmaitych innych produktów roślinnych – słomy, trocin, łusek słonecznika, a nawet zbóż. Mieszanka trafia do pieców tradycyjnych elektrowni, a powstała energia jest uznawana za zieloną w takiej proporcji, jaki był udział „wkładki roślinnej”. Dziś połowę polskiej produkcji OZE zawdzięczamy współspalaniu, co bardzo podoba się szefom koncernów energetycznych, a dużo mniej ekologom i przedstawicielom bardziej zaawansowanych technologii niskoemisyjnej energetyki.
Do niedawna rozpaczali też producenci mebli i papieru, bo elektrownie masowo wykupywały pełnowartościowe drewno, windując ceny tego surowca, więc minister gospodarki usunął je z listy zielonych surowców energetycznych. Mogą za to nadal palić surowcem z puszcz tropikalnych – dziś ok. 15 proc. biomasy spalanej w polskich elektrowniach pochodzi z importu – głównie z Ukrainy i Białorusi, ale także z Afryki i Azji.
Jaki ma sens wożenie z drugiego końca świata surowca do palenia w piecu? Skoro państwo stworzyło takie przepisy, to trudno, byśmy pogardzili dodatkowym źródłem dochodu – tłumaczą szefowie koncernów energetycznych.