Doktoraty stają się coraz modniejsze, ale Polsce nadprodukcja dyplomów nie grozi
Problem nadprodukcji doktorów opisywały już m.in. „Nature” oraz „The Economist”. Wskazuje się, iż dynamicznie rosnącej podaży posiadaczy tego stopnia naukowego nie towarzyszy proporcjonalny wzrost zapotrzebowania na ich pracę. W wielu krajach Zachodu ono wręcz maleje w wyniku procesu starzenia się społeczeństwa.
Każdego roku próg uczelni wyższych przekraczają coraz mniej liczne roczniki z pokolenia permanentnego niżu demograficznego. Co za tym idzie, instytucje te nie muszą dalej podnosić poziomu zatrudnienia, by zapewnić efektywne prowadzenie dydaktyki – mogą wręcz je ograniczać, nie ponosząc dotkliwych konsekwencji takiej decyzji.
Nie da się zaprzeczyć, że w wielu częściach świata można zaobserwować wykładniczy wzrost podaży doktorów. W latach 2000-2011 odsetek osób uzyskujących ten stopień w krajach OECD zwiększył się o 58 proc., co nie może pozostawać bez wpływu na ich sytuację na rynku pracy. W roku 1973 ponad 55 proc. osób, które uzyskało w Stanach Zjednoczonych doktorat z nauk biologicznych, w ciągu 6 lat zdobyło stanowiska prowadzące do uzyskania stałej posady (tenure-track). W 2006 r. już jedynie 15 proc. osób należących do analogicznej grupy było w tak komfortowej sytuacji.
Stale powiększająca się „rezerwowa armia pracy” doktorów sprawia, że uczelnie nie muszą już tworzyć tak wiele nowych stałych etatów. Dydaktyka może być realizowana znacznie taniej z wykorzystaniem uczestników staży podoktorskich, których wynagrodzenia są około 5-krotnie niższe niż w przypadku stałej kadry akademickiej.
Obietnica bogactwa
Nie może w takiej sytuacji dziwić 280-procentowy wzrost liczby niepełnozatrudnionych pracowników amerykańskich uczelni w latach 1975-2009. Ci, którym udało się znaleźć jakąkolwiek pracę w instytucie badawczym lub szkole wyższej, nie są mimo wszystko w najgorszej sytuacji.