Świat z niepokojem patrzy na Chiny. To one są głównym winowajcą zamieszania. Na warszawską Giełdę Papierów Wartościowych chińskie spowolnienie ma wpływ na razie niewielki. Demolują ją nasi politycy. Od giełdy zaczął się proces unieważniania prywatyzacji i odzyskiwania przez polityków władzy nad gospodarką, także prywatną. Ci, którzy uznali, że biznes się od polityki uniezależnił, przecierają teraz oczy ze zdumienia. Nadzieje analityków giełdowych, że prof. Małgorzata Zaleska, nowa szefowa GPW, wytłumaczy Prezesowi Polski, jak bardzo dla naszej gospodarki groźna jest jego „dobra zmiana”, wydają się naiwne.
Czarny pierwszy tydzień stycznia na światowych rynkach finansowych przyniósł spadki cen akcji w Azji (w Chinach o prawie 10 proc.), Ameryce (prawie 6 proc.) i w Europie (rekordowe, bo o ponad 8 proc. w Niemczech). Winą za zapalenie płuc giełd światowych obarcza się chiński katar, czyli spowolnienie wzrostu drugiej co do wielkości światowej gospodarki. Jeszcze daleko do recesji (w Chinach przewiduje się wzrost PKB na poziomie około 6 proc., o czym inne kraje mogą tylko marzyć), ale konsekwencji gorszej koniunktury w Państwie Środka obawiają się wszyscy. George Soros mówi nawet o kolejnym kryzysie. Tak źle od 2008 r. jeszcze nie było. Świat patrzy na Chiny z rosnącym niepokojem.
Na tym tle Warszawa, ze spadkiem ponad 7 proc. w pierwszym tygodniu roku, nie dziwi. Zdumiewa jednak, co się dzieje z papierami naszych blue chipów, czyli największych spółek, w ciągu ostatnich miesięcy – a dokładnie od 25 maja 2015 r., czyli od wyborów prezydenckich. Według POLITYKI INSIGHT rynkowa wartość przedsiębiorstw z listy WIG20 spadła od tego czasu o 30 proc.