To druga taka podwyżka w historii. Najniższa płaca musi być wyższa o 150 zł od tej, jaką płacono w 2016 r. Poprzednia rekordowa podwyżka, o 190 zł, została wprowadzona w 2008 r. w szczytowym momencie polskiego boomu gospodarczego. PKB wzrósł wtedy o 7,2 proc., płace w gospodarce skoczyły o ponad 9 proc. Uznano więc, że i płaca minimalna powinna odpowiednio wzrosnąć. Teraz jest jednak inaczej. PKB rośnie wolniej, niż zakładano (poniżej 3 proc.), płace w gospodarce, według założeń rządu, wzrosną w tym roku o ok. 4 proc. Tymczasem płacę minimalną podniesiono o ponad 8 proc.
Jednak nie sama skala podwyżki zrobiła wrażenie, lecz tryb jej wprowadzenia. Dotychczas wszystko odbywało się w ramach corocznych negocjacji pracodawców z pracownikami. Ścierano się na argumenty. Pracodawcy mówili o możliwościach ekonomicznych firm, wysokich kosztach pracy, bezrobociu itd. Związkowcy wyliczali, jak rosną koszty życia, zwiększa się obciążenie pracowników, a jednocześnie rosną zyski firm. Zwykle udawało się osiągnąć jakiś kompromis. Jeśli nie, wkraczał rząd i podejmował decyzję, wyznaczając płacę minimalną gdzieś pomiędzy propozycjami obu stron.
Kupowanie głosów
Ubiegłoroczne negocjacje też początkowo przebiegały według takiego scenariusza. Pracodawcy siedli do rozmów ze skromną jak zwykle ofertą. Część organizacji zadeklarowała, że uwzględniając spodziewaną inflację, płacę minimalną z kwoty 1850 zł mogą podnieść do 1862 zł. Lewiatan zaoferował trochę więcej – 1900 zł. Związki zawodowe oczekiwały kwoty 1970 zł. Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej (MRPiPS) przedstawiło kompromisową propozycję – 1920 zł.
Resort twierdził, że chce, by płaca minimalna była na poziomie 45 proc.