Rynek

Czarna księga patologii polskiej pracy

Polacy wyzyskują Ukraińców. Kolejny rozdział w czarnej księdze polskich patologii pracy

Polacy chętnie zatrudniają Ukraińców ale umowy, które z nimi zawierają są krzywdzące dla przyjezdnych. Polacy chętnie zatrudniają Ukraińców ale umowy, które z nimi zawierają są krzywdzące dla przyjezdnych. Sabine Schulte / StockSnap.io
Pisze nam się kolejny czarny rozdział w grubej księdze patologii polskiej pracy. Jego bohaterami są pracownicy ze Wschodu. Głównie Ukraińcy.

Podobno tych „gastarbeiterów” jest w Polsce ok. 800 tys. Podobno, bo w statystykach ZUS figuruje tylko 177 tys. osób. To oznacza, że pozostali albo przebywają w Polsce w celach krajoznawczych, albo (co bardziej prawdopodobne) pracują „na szaro”.

Odcienie szarości są różne. Część działa w warunkach sporego przyzwolenia społecznego. Panuje nawet przekonanie, że gastarbeiterzy ze Wschodu pozwalają nieco „wygładzić” kanciastość polskiego rynku pracy. Na przykład w sytuacji gdy świetlica w szkole albo przedszkolu zamyka się o punkt 18, a oboje rodzice za nic w świecie nie mogą wyjść z pracy o tej porze (od lat należymy przecież do tych krajów OECD, w których pracuje się najwięcej).

Prawdziwy problem zaczyna się jednak, gdy „szary rynek” przechodzi w „czarny” – do tego mocno śmierdzący. Ostatnio kilka takich przypadków opisali w „Dzienniku Gazecie Prawnej” Grzegorz Osiecki i Marek Chądzyński. Pokazali autentyczne przykłady umów zawieranych przez polskich pracodawców z pracownikami ze Wschodu, które są zwyczajnie patologiczne.

Jak wyglądają umowy o pracę dla Ukraińców?

Na przykład umowa, która może być rozwiązana przez pracownika z trzymiesięcznym terminem wypowiedzenia. Za jego niedotrzymanie zatrudnionemu grozi kara w wysokości 1 tys. zł dziennie. Jednocześnie zatrudniająca firma może rozwiązać umowę z dnia na dzień bez uprzedzenia. Albo: zapis, że jeśli pracownik nie uprzedzi o nieobecności w pracy co najmniej dwa dni przed tym faktem, grozi mu kara w wysokości 100 zł.

Takie rozwiązania są jakby żywcem wyjęte z czasów dickensowskiego wczesnego kapitalizmu i absolutnie nie mogą mieć miejsca w Unii Europejskiej pod koniec drugiej dekady XXI wieku!

Niestety takie przypadki istnieją i (znowu niestety) aż tak bardzo nie dziwią. Nakładają się tu dwa problemy. Pierwszy to patologiczne otoczenie polskiego rynku pracy, które towarzyszy nam od prawie trzech dekad. Chodzi o rzeczywistość, w której im niżej na drabince społecznej, tym częściej ochrona wynikająca z kodeksu pracy jest fikcją. Do tego dochodzi mentalność pracodawców, którzy przez całe lata byli utrzymywani w przekonaniu, że „tworzą” miejsca pracy i za to społeczeństwo powinno być im ogromnie wdzięczne, a nie wybrzydzać na jakość tychże miejsc pracy.

Dodajmy jeszcze na koniec wrogie nastawienie do wszelkich form uzwiązkowienia. Przekonanie, że związki to mogą sobie być jako takie dinozaury w rezerwacie sektora publicznego, ale od świata pracodawców prywatnych tym związkowym warchołom wara. Niestety, prawda jest taka, że w warunkach wolnorynkowego kapitalizmu oraz słabego państwa związki zawodowe to jedna z niewielu sił zdolnych ująć się za pracownikiem, gdy jego prawa są łamane.

Druga sprawa to stosunkowo nowe zjawisko szerokiej fali migracji zarobkowej do Polski. Pracodawcy już dawno połapali się, że otwarcie szerokich drzwi dla Ukraińców leży w ich interesie. Oznacza to bowiem więcej rąk do pracy i większą presję na zahamowanie wzrostu płac, które od pewnego czasu w Polsce faktycznie trwa (podwyżka płacy minimalnej, efekt 500+).

Wiadomo też, że argumenty lobby pracodawców już trafiły na podatny grunt w obecnych polskich elitach rządowych. Sam wicepremier Morawiecki mówił o tym kilka razy. Przedstawicieli środowisk pracowniczych (związki) do takich decyzji się zazwyczaj nie dopuszcza. Jakby dojście do stołu rozmów było chronione wałem w całości złożonym z lobby pracodawców.

Wszystkie patologie polskiego rynku pracy

Potencjalnie to bardzo niebezpieczna sytuacja. Coraz szersze i nieosłonięte niczym otwieranie drzwi na pracowników ze Wschodu będzie rodziło nowe patologie i równanie w dół standardów zatrudnienia w Polsce (nie chcesz pracować na tych warunkach? Mam tu na twoje miejsce pięciu tańszych Ukraińców!). Nieuchronne przyjdą też antagonizmy pomiędzy pracownikami „tutejszymi” oraz „przybyszami”. Wszystkie zyski zgarnie za to biznes. Opinia publiczna będzie się rytualnie oburzać na ksenofobię, nie dostrzegając prawdziwych (ekonomicznych) korzeni tych problemów.

Z punktu widzenia dobra wspólnego dużo rozsądniej byłoby więc uchylać drzwi wolniej. A tymczasem położyć większy nacisk na dalsze wzmacnianie polskiego pracownika (który na tle pracownika zachodnioeuropejskiego wciąż jest bardzo mocno wyzyskiwany). Należy też tworzyć nowe mechanizmy budowania pracowniczej solidarności (rozbudowa uzwiązkowienia czy rad pracowników również wśród migrantów). Jeśli tego nie zrobimy, to czarna księga polskiej pracy będzie dalej pęczniała.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną