Cena litra benzyny dawno już przekroczyła psychologiczną barierę 5 zł, olej napędowy jest niewiele tańszy. Ostatni raz takie rachunki płaciliśmy cztery lata temu. Ten wzrost polscy kierowcy przyjmują na razie spokojnie. Liczą, że to chwilowy skok i może szybko minie. Nie tak jak ich brazylijscy koledzy, którym puściły już nerwy i w proteście zablokowali ciężarówkami drogi, paraliżując gospodarkę kraju. Po siedmiu dniach, kiedy straty dochodziły do 3 mld dol., rząd skapitulował. Prezydent Michel Temer podpisał dekrety, które mają zagwarantować, że przez 60 dni diesel stanieje o 12 proc. Brazylijski budżet będzie to kosztowało ok. 2,7 mld dol. Co potem, nie wiadomo.
Nie nasza wina
W Polsce do paliwowych protestów dochodziło w przeszłości już kilka razy, ale nigdy nie były tak dramatyczne. I tylko raz przyniosły efekt. W 2005 r., kiedy cena paliwa zaczęła rosnąć, pod społecznym naciskiem rząd Marka Belki zdecydował się tymczasowo obniżyć akcyzę o 25 gr/l. Premier liczył, że kierowcy odwdzięczą się za to przy urnach wyborczych. Nie odwdzięczyli się, być może dlatego, że ceny na stacjach spadły tylko o 8 gr. Reszta trafiła do kieszeni właścicieli stacji, którzy, korzystając z okazji, zwiększyli marżę.
Następcy premiera Belki wyciągnęli z tego wniosek, że z dobrym sercem nie ma co przesadzać i przy kolejnych skokach cen paliw nie dawali się namówić na obniżkę akcyzy. Tak zachował się też premier Jarosław Kaczyński, który wybrał metodę putinowską. Wezwał na dywanik prezesów Orlenu i Lotosu i zalecił, by ograniczyli marże i nadmiernie nie podnosili cen. Prezesi obiecali, że się postarają, ale i tak robili swoje.
W PiS do dziś przetrwała jednak legenda wielkiego cenotwórcy. W czasach rządów PO, kiedy cena ropy na światowych rynkach dochodziła do 140 dol.