Ślepa ulica
PiS nie ma planu transportowego dla Polski, bo walczy o głosy, a nie z wykluczeniem
Jako pierwsza z postulatem odbudowy transportu zbiorowego wyszła Wiosna Biedronia. To hasło podchwycił PiS i włączył je do swojej nowej piątki przedwyborczych obietnic. Na początku mowa była o przeznaczeniu 1,5 mld zł na dotowanie lokalnych połączeń autobusowych. Szybko okazało się, że w tej kwocie są zawarte już istniejące środki na zwrot ulg ustawowych, więc dodatkowo w budżecie znajdzie się co najwyżej 800 mln zł. Mało, ale nawet nie to jest największym problemem.
Czytaj także: PiS stoi tam, gdzie był w 2015 r. Wyborcy są gdzie indziej
Potrzeba nowego planu transportowego dla Polski
Każdy, kto zna Polskę poza dużymi miastami i próbował poruszać się po niej bez samochodu, wie, jak trudne to zadanie. Do 20 proc. sołectw nie dojeżdża już żaden autobus, wiele gmin jest skazanych tylko na nieregularnie kursujące busy i pojedyncze kursy szkolne, całe powiaty stają się białymi plamami na transportowej mapie Polski. Wiele PKS-ów upadło, niektóre trafiły do samorządów, inne zostały sprywatyzowane, ale i one zamykają działalność. Większość lokalnych połączeń zawiesiły takie spółki jak Mobilis czy Arriva, należące do zagranicznych właścicieli. Po Polsce jeździć im się nie kalkuluje.
Jałowe prace nad ustawą porządkującą publiczny transport zbiorowy
Mamy błędne koło – lokalne władze nie chcą dotować połączeń, przewoźnicy jeżdżą tylko tam, gdzie im się opłaca, kolejni pasażerowie muszą przesiąść się do samochodów, więc zainteresowanie coraz gorszym transportem zbiorowym jest coraz mniejsze. A skoro tak się dzieje, gminy i powiaty czują się rozgrzeszone z ignorowania tematu. Tymczasem w parlamencie od lat trwają zupełnie jałowe prace nad nową ustawą, która miałaby wreszcie uporządkować publiczny transport zbiorowy, wyznaczyć obowiązki samorządom i przywrócić normalność. Właśnie powstał – to nie pomyłka – dziesiąty projekt ustawy, a PiS miota się między postulatami ostatnich, umierających PKS (chcą przetargów i obowiązku dotowania linii) a busiarzy (wolą dziki rynek, jak dziś).
PiS rzuci parę milionów i po sprawie?
Ten sam PiS, nie potrafiąc napisać ustawy, nagle obiecuje ratowanie transportu zbiorowego w najprostszy możliwy sposób – pieniędzmi. Szkoda tylko, że nie wiadomo, na jakich zasadach mają być one wydawane. Które gminy dostaną dopłaty, skoro przecież dla wszystkich chętnych te kilkaset milionów złotych z pewnością nie starczy? Czy i tak niewielkie środki zostaną sensownie wydane, bo są połączenia rentowne, które wymagają lepszej koordynacji, a nie dotacji? I jaką rolę odegra polityka – czy gminy rządzone przez PiS zostaną potraktowane lepiej od tych opozycyjnych?
Czytaj także: Kiedy PiS spełni swoje obietnice
Potrzebna nowa ustawa, standardy, siatka połączeń. A to wymaga pracy
Oczywiście pieniądze są potrzebne, żeby dać ludziom mieszkającym w małych miastach i wsiach alternatywę dla samochodu. To inwestycja i w mobilność, i w bezpieczeństwo, i w ochronę środowiska, bo nie ma nic gorszego niż stare diesle zatruwające Polskę przez cały rok. Ale zacząć trzeba od nowej ustawy i od stworzenia planów transportowych dla każdego województwa, powiatu i gminy. Tak jak proponują Miasto jest Nasze i Klub Jagielloński, organizatorem transportu powinny być samorządy wojewódzkie, dziś odpowiadające wyłącznie za regionalną kolej.
Najpierw narysujmy siatkę potrzebnych połączeń, tak aby skomunikować każdy zakątek Polski w sensowny sposób, by jak najwięcej mieszkańców mogło dojechać do siedziby gminy i stolicy powiatu. Ustalmy minimalne standardy (np. autobus nie rzadziej niż co godzinę w dni powszednie i co dwie w weekendy), połączmy kolej i drogi (aby pociągi i autobusy się nie dublowały, tylko ze sobą współpracowały) i rozpiszmy przetargi na obsługę połączeń. Ceny biletów musi ustalać organizator przewozów, tak jak dzieje się w to w komunikacji miejskiej. PKS czy dotychczasowy busiarz będzie tylko przewoźnikiem. A co z konkurencją? Zamiast dzisiejszej wojny podjazdowej, gdy jedna firma zabiera sprzed nosa pasażerów innej, a potem nic długo nie jedzie, rywalizacja powinna się przenieść na etap przetargu. Kto wygra, ten dostaje kontrakt. Kto przegra, ten niech szuka szczęścia w innej branży.
Czytaj także: Miejski transport za darmo?
Najpierw koszty, potem finansowanie
Dopiero gdy policzymy, ile to wszystko będzie kosztować, trzeba podzielić się finansowaniem – gminy, powiaty i województwa muszą wydawać na transport więcej niż dotąd, a rząd musi ich w tym wspomóc, przeznaczając środki z budżetu centralnego. Ale na coś takiego przed wyborami nie ma co liczyć, bo nowy plan transportowy dla Polski jest zadaniem trudnym i politycznie niewygodnym. Po co narażać się busiarzom, którzy żadnych przetargów i porządkowania rynku nie chcą? Lepiej udawać dobrego wujka, a winę za niepowodzenia zrzucić na nieżyczliwe samorządy. Wykluczenie transportowe da się w Polsce zmniejszyć tylko wtedy, gdy na bok odłoży się politykę. Tymczasem wprzęgnięcie go w kampanię wyborczą to gwarancja, że wiele się nie zmieni.
Czytaj także: Georgette Mosbacher broni Ubera i blokuje ustawę o transporcie drogowym