Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Rynek

Ślepa ulica

PiS nie ma planu transportowego dla Polski, bo walczy o głosy, a nie z wykluczeniem

Michał Walczak / Agencja Gazeta
Przed wyborami politycy przypomnieli sobie o transportowej zapaści na polskiej prowincji. Ale zamiast prawdziwej reformy PiS oferuje jałmużnę. Nie tędy droga.

Jako pierwsza z postulatem odbudowy transportu zbiorowego wyszła Wiosna Biedronia. To hasło podchwycił PiS i włączył je do swojej nowej piątki przedwyborczych obietnic. Na początku mowa była o przeznaczeniu 1,5 mld zł na dotowanie lokalnych połączeń autobusowych. Szybko okazało się, że w tej kwocie są zawarte już istniejące środki na zwrot ulg ustawowych, więc dodatkowo w budżecie znajdzie się co najwyżej 800 mln zł. Mało, ale nawet nie to jest największym problemem.

Czytaj także: PiS stoi tam, gdzie był w 2015 r. Wyborcy są gdzie indziej

Potrzeba nowego planu transportowego dla Polski

Każdy, kto zna Polskę poza dużymi miastami i próbował poruszać się po niej bez samochodu, wie, jak trudne to zadanie. Do 20 proc. sołectw nie dojeżdża już żaden autobus, wiele gmin jest skazanych tylko na nieregularnie kursujące busy i pojedyncze kursy szkolne, całe powiaty stają się białymi plamami na transportowej mapie Polski. Wiele PKS-ów upadło, niektóre trafiły do samorządów, inne zostały sprywatyzowane, ale i one zamykają działalność. Większość lokalnych połączeń zawiesiły takie spółki jak Mobilis czy Arriva, należące do zagranicznych właścicieli. Po Polsce jeździć im się nie kalkuluje.

Jałowe prace nad ustawą porządkującą publiczny transport zbiorowy

Mamy błędne koło – lokalne władze nie chcą dotować połączeń, przewoźnicy jeżdżą tylko tam, gdzie im się opłaca, kolejni pasażerowie muszą przesiąść się do samochodów, więc zainteresowanie coraz gorszym transportem zbiorowym jest coraz mniejsze.

Reklama