Lepiej, żeby ludzie nie wiedzieli, jak robi się kiełbasę i tworzy prawo – miał powiedzieć kanclerz Bismarck. I miał rację. Po reportażu „Chore bydło kupię”, nadanym w „Superwizjerze” w TVN, wielu widzów dowiedziało się, skąd się bierze wołowy tatar, steki czy zrazy, które tak lubią. I przeżyło ciężki szok. Dziś zastanawiają się, czy chcieli to wiedzieć. – Na tym kryzysie najbardziej zyskają wegetarianie i organizacje zbierające finanse na opiekę nad zwierzętami, a stracą branże mięsne. A najbardziej rolnicy i ich rodziny – ocenia Jerzy Wierzbicki, prezes Polskiego Zrzeszenia Producentów Bydła Mięsnego. Niemal natychmiast po emisji reportażu spadła sprzedaż mięsa, zwłaszcza wołowiny. Hodowcy od razu poczuli skutki kryzysu, bo cena skupu bydła spadła nawet o 1,50 zł/kg, a to wyjątkowo dużo, bo cena żywca oscyluje ok. 10 zł/kg.
Polska branża mięsna ma poważny problem wizerunkowy. Jesteśmy dużym europejskim eksporterem, ponad 80 proc. naszej wołowiny trafia na zagraniczne stoły, bo Polacy gustują raczej w wieprzowinie i drobiu. Komisja Europejska przysłała kontrolerów, by sprawdzić procedury w polskich rzeźniach, i okazało się, że sprawa nie dotyczy tylko ubojni w Kalinowie, która w efekcie afery została zamknięta. Zastrzeżenia pojawiły się także wobec innych zakładów. Kolejne kraje importujące polskie mięso zaczęły ogłaszać zakazy importu naszej wołowiny, zwłaszcza że wkrótce pojawił się kolejny kryzys z salmonellą odkrytą w mięsie.
– Różne historie w związku z reportażem przetoczyły się przez media na całym świecie aż po Papuę-Nową Gwineę, odstręczając od polskiej wołowiny. W konsekwencji będziemy mieli znacznie utrudnione negocjacje w sprawie otwarcia nowych rynków. Dla przykładu otwarcie rynku chińskiego może nie być możliwe w tym roku – ubolewa prezes Wierzbicki.