Prezes banku musi mieć dziś w pogotowiu kilka okrągłych zdań, którymi zręcznie wykręci się od odpowiedzi na pytania o zarobki. Jak się z tym czuje, że tyle zarabia? A pytają wszyscy – akcjonariusze, media, politycy, nadzór. Najważniejsze, żeby nie wdawać się w szczegóły, podkreślając jednocześnie dystans do sprawy. Najlepiej mówić o misji i o tym, że w życiu pieniądze nie są najważniejsze.
– Pracuję w prywatnym banku działającym na wielu rynkach. Moi koledzy z innych krajów, o tych samych kompetencjach i wykonujący podobne obowiązki, mają wynagrodzenia zbliżone do mojego. Żaden prywatny właściciel nie jest skłonny płacić menedżerowi więcej, niż jego praca jest warta. Więc taka jest moja rynkowa wartość – tłumaczy prezes jednego z polskich banków, który zgodził się na rozmowę. Z oporami i oczywiście anonimowo.
Nieco inaczej wypowiadają się już oficjalnie szefowie państwowych banków. Zbigniew Jagiełło, prezes PKO BP, największego polskiego banku, lubi powtarzać: „Na tym poziomie zarządzania pieniądze nie są głównym motywatorem. Przyszedłem do PKO jako człowiek zamożny jak na polskie warunki. A skoro nie przyszedłem tutaj dla pieniędzy, to i nie z powodu pieniędzy stąd odejdę”. Podobną narrację ma Michał Krupiński, prezes niedawno odzyskanego przez państwo Banku Pekao. W wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” zapewniał: „Nie przychodziłem do Banku Pekao dla zarobków. (...) Zarabiam mniej niż wcześniej podczas pracy w banku inwestycyjnym i kilkakrotnie mniej niż mój poprzednik. Ale mam wielką satysfakcję z misji, która została mi powierzona”.
Nie takie kokosy?
Prezes Krupiński faktycznie nie zarabia tyle, ile ostatni włoski prezes Pekao Luigi Lovaglio, który w końcówce rządów Grupy UniCredit (2015–16) otrzymywał 11–12 mln zł rocznie, czyli około miliona miesięcznie.