Troska o pasażerów to naczelna zasada, jaką kierują się dziś linie lotnicze. Przynajmniej oficjalnie, bo rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Na przykład do północnych Włoch, czyli największego ogniska koronawirusa na naszym kontynencie, loty z Polski i wielu innych krajów odbywają się praktycznie normalnie. Wizz Air, easyJet i Ryanair drastycznie zredukują rozkłady dopiero od połowy marca. Dlaczego? Chodzi oczywiście o pieniądze. Żaden unijny kraj wciąż nie zakazał lotów do Włoch. Zrobiły tak np. Jordania, Izrael i Czarnogóra. W tym przypadku sprawa jest jasna – loty zostały zawieszone natychmiast na żądanie lokalnych władz.
Czytaj także: Covid-19 uziemia samoloty. Jak branża przetrwa epidemię?
Linie lotnicze nie odwołują lotów, by nie oddawać pieniędzy
Jeśli jednak linie na własną rękę odwołałyby w ostatniej chwili połączenia z krajami, które takich restrykcji nie wprowadziły, musiałyby zapłacić klientom odszkodowania zgodnie z prawem unijnym (250 euro w przypadku lotów do 1500 km, a 400 euro, gdy dystans przekracza 1500 km wewnątrz Unii). Natomiast gdy przewoźnicy o odwołaniu lotu poinformują przynajmniej z dwutygodniowym wyprzedzeniem, muszą tylko oddać pieniądze za bilety albo bezpłatnie zmienić rezerwację na inny termin. Odszkodowanie wówczas nie przysługuje.
Ograniczanie rozkładów nie wynika zatem z żadnej troski o pasażerów, tylko z bezwzględnego ekonomicznego rachunku. Na razie – zwłaszcza do Włoch – przewoźnicy wożą głównie powietrze, więc chcą jak najszybciej ograniczyć swoją ofertę.