Po pierwsze, liczy się czas. Zamiast zagwarantować firmom szybki dopływ gotówki – choćby dlatego, że przestały zarabiać, a przecież pensje pracownikom powinny wypłacić – państwo piętrzy biurokratyczne przeszkody. Najpierw bowiem trzeba się do urzędu skarbowego zwrócić o przyznanie pomocy, dokładnie udokumentować, jak spadły przychody, a potem czekać, aż urzędnicy wniosek rozpatrzą. To może, niestety, trwać długo, bo urzędy też pracują zdalnie, a wiele osób udało się na zasiłek należny z tytułu opieki nad dzieckiem. Więc nie wiadomo, czy pomoc w ogóle zostanie przyznana.
Czytaj też: Kto zarobi na pandemii
Ludzie stracą pracę, choć rząd obiecywał ochronę
A jeśli urząd uzna, że wniosek został niewystarczająco udokumentowany? Poprosi o uzupełnienie? Albo nabierze wątpliwości, czy wsparcie państwa w ogóle się należy? Dziś szef firmy tego nie wie, wie natomiast, że nie ma w kasie pieniędzy na wypłaty. Więc zwalnia: w pierwszej kolejności samozatrudnionych oraz tych na umowach cywilnoprawnych, których państwo obiecało chronić. Nawet gdy za jakiś czas okaże się, że wsparcie jednak zostało przyznane, wielu ludzi już roboty mieć nie będzie. W czasie trwania epidemii żadna inna firma ich do pracy raczej nie przyjmie, bo nie ma zleceń. Cel tarczy nie został więc osiągnięty – wielu ludzi straci pracę.
Czytaj też: Tarcza, czyli listek figowy
Niepewna pomoc mniejsza niż pewne koszty
Po drugie, państwo nie zapewnia płynności, na czym przedsiębiorcom najbardziej zależy.