W środku lata szefowie koncernów motoryzacyjnych pocili się, ale nie z powodu temperatury, tylko z nerwów. W czerwcu portal Politico dotarł do projektu dyrektywy UE przewidującej radykalne cięcia samochodowych emisji CO². W branży powiało grozą, bo już dziś przemysł samochodowy ma problemy, by zmieścić się w unijnej normie. Ta wymaga, by średnia emisja na statystyczny samochód osobowy z puli wyprodukowanej przez koncern w danym roku nie przekraczała 90 g CO² na kilometr. To wyjątkowo mało, a za każdy gram nadwyżki płaci się słone kary. Wielkie paliwożerne SUV-y, na których koncerny samochodowe dziś najlepiej zarabiają, emitują dużo więcej. Jedynym lekarstwem na to jest „rozcieńczanie” tych emisji poprzez produkcję niskoemisyjnych modeli hybrydowych i bezemisyjnych elektryków. Dopiero wówczas biznes się spina.
Budząca takie obawy redukcja samochodowych emisji to element unijnego planu „Fit for 55”, który jedni tłumaczą jako „gotowi na 55”, a inni „przynajmniej 55”. Chodzi o to, by do 2030 r. Europa zredukowała emisje CO² o 55 proc. To ma być krok milowy w drodze do ostatecznej dekarbonizacji zakładanej przez Europejski Zielony Ład na 2050 r. Będziemy wówczas emitować tylko tyle dwutlenku węgla, ile środowisko naturalne zdoła zakumulować. Takie w każdym razie są dziś plany. Czy to się uda? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że czeka nas trudna droga. Ale cel jest szczytny – ratowanie klimatu, który się ociepla, co już dziś odczuwamy coraz boleśniej.
Koniec silników spalinowych
O ile wszyscy zgadzają się co do celu, to metody dojścia do niego budzą gorące spory. Zwłaszcza że propozycje Komisji Europejskiej do łatwych nie należą. Dlatego w takim napięciu do ostatniej chwili wszyscy oczekiwali, kiedy Frans Timmermans, wiceprzewodniczący wykonawczy Komisji Europejskiej ds.