Firma dostarczająca wideokonferencyjne oprogramowanie na początku 2020 r. stała się nieoczekiwanie jednym z bohaterów ratujących świat w czasie pandemii. Nie za pomocą szczepionki, ale prostego narzędzia, które pozwoliło szybko (i rzekomo bezpiecznie) zastąpić spotkania w biurach i lekcje w szkołach. Nawet CEO firmy Eric Yuan urzekał szczerością w wywiadach na temat pracy zdalnej, twierdząc, że sam ma za dużo spotkań online „na Zoomie”. Jednak obietnice zabezpieczania danych użytkowników i użytkowniczek, szyfrowania ich i nieprzekazywania m.in. Facebookowi i Google okazały się fałszywe. Dlaczego firmom IT opłaca się kłamać?
„Zoombombing”, czyli popularność bez zabezpieczeń
Dzięki popularności podczas pandemicznej pracy i edukacji zdalnej Zoom z marki znanej głównie w korporacjach błyskawicznie zmienił się w taką, którą rozpoznają wszyscy. Nawet nazwa firmy stała się synonimem konkretnej czynności: spotkań online, podobnie jak Google wyszukiwania w sieci. Na fali tej popularności pojawiły się problemy takie jak „zoombombing”, czyli wchodzenie na cudze spotkania i lekcje zdalne przez nieuprawnione osoby. Ostrzeżenia o tym zjawisku publikowało zarówno amerykańskie FBI, jak i polskie biuro Rzecznika Praw Obywatelskich.
Aktualizacja bezpieczeństwa i edukacja klientów na temat ustawień bezpieczeństwa pozwoliły firmie zachować twarz (i dalej wygrywać z konkurencją na rynku programów do telekonferencji). Przez kilka miesięcy Zoom jednak zaprzeczał, jakoby zjawisko „zoombomingu” było winą programu, i przerzucał odpowiedzialność na użytkowników.