Powoli oswajamy się z technologią łączności komórkowej 5G, choć wiele osób wciąż widzi w niej diabła wcielonego i walczy jak ze szczepionkami na covid. Zresztą covid i 5G bywa łączone, bo jedna ze spiskowych teorii głoszonych przez tzw. foliarzy mówi, że pandemia jest roznoszona właśnie przy pomocy nadajników 5G. Tymczasem w laboratoriach firm telekomunikacyjnych trwają prace nad technologią 6G. Oj, będzie się działo.
W Polsce 5G dopiero raczkuje
Wprawdzie operatorzy komórkowi zapewniają, że w wielu miejscach można już korzystać z tej technologii, ale prawdę powiedziawszy, nie bardzo jest jak. Jedynie niektóre smartfony dostępne na rynku, i to piekielnie drogie, obsługują łączność 5G. Na dodatek wciąż jeszcze operatorzy czekają na aukcje głównego pasma częstotliwości niezbędnych dla 5G. Chodzi o pasmo 3,4–3,8 GHz, które jest niezbędne w miastach. Odznacza się bardzo dużą pojemnością, może obsługiwać wielu użytkowników jednocześnie, ale ma mały zasięg (200–500 m), więc wymaga gęstej sieci stacji bazowych i rozsiewaczy sygnału.
Na razie więc operatorzy korzystają z tego, co mają, czyli częstotliwości 700 MHz oraz 1800–3800 MHz. Im niższa częstotliwość, tym większy zasięg, ale wszystko działa dużo wolniej. Tak więc na razie to bardziej generacja 4,5, a nie 5. Przy falach gigahercowych możliwa jest transmisja z prędkością nawet 20 Gb/s, która otwiera tysiące nowych możliwości, w tym upowszechnienie transportu autonomicznego i przemysłu 4.0.
6G – wyścig prędkości
Tymczasem zaczęły się już prace nad kolejną – szóstą – generacją telekomunikacji bezprzewodowej.