„Szacujemy, że wskutek kryzysu chipów straty w produkcji aut w Europie sięgną 3–4 mln sztuk, co dla przemysłu samochodowego oznacza duże kłopoty finansowe” – powiedział na łamach „Rzeczpospolitej” Jakub Faryś, prezes Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego. A przecież ta branża ma na głowie masę nowych wyzwań, których bez zaawansowanej elektroniki nie pokona. Dzisiejszy samochód to komputer na kołach, może mieć od 1,4 tys. do 1,5 tys. chipów, a niektóre nawet do 3 tys. Jednak modele, które są już projektowane, elektryczne i autonomiczne, będą nimi wypakowane po dach. Więc zapotrzebowanie na elektronikę pokładową rośnie wykładniczo.
Kolejka do chipów
Producenci aut są trochę sami sobie winni. Na początku pandemii założyli, że dojdzie do znacznego spadku popytu, i anulowali zamówienia na chipy. W tym samym czasie do producentów chipów dobijała się branża telekomunikacyjna i komputerowa, bo praca zdalna nakręciła popyt na smartfony, komputery, konsole do gier. A to są dziś główni odbiorcy układów półprzewodnikowych.
Przemysł samochodowy odpowiada jedynie za 15 proc. światowego popytu na chipy. A do tego doszły kolejne zawirowania: amerykańska wojna gospodarcza z Chinami, która sprawiła, że wielu producentów musiało zastąpić chińskich dostawców tajwańskimi albo koreańskimi. Swoje dołożyło kryptowalutowe szaleństwo, które nakręciło popyt na koparki kryptowalut, a te też są zaawansowanymi urządzeniami komputerowymi.
Linie produkcyjne stoją
Na razie producenci motoryzacyjni radzą sobie w ten sposób, że wstrzymują produkcję modeli tańszych, a stawiają na te bardziej luksusowe, bo na nich lepiej zarabiają i do nich pakują podzespoły elektroniczne.