Kryzys energetyczny w Polsce to jednocześnie kryzys obozu władzy. Astronomiczne rachunki za prąd, jakie dostają samorządy i przedsiębiorcy, obawy obywateli, że z energetyczną drożyzną sobie nie poradzą, stały się gorącym kartoflem przerzucanym przez polityków Zjednoczonej Prawicy. Każdy, komu można przypisać odpowiedzialność za dramat w energetyce, rozpaczliwie stara się wykazać, że coś robi, by to zmienić. Groźby dymisji wiszące nad premierem Morawieckim, wicepremierem i ministrem aktywów państwowych Jackiem Sasinem, ministrą klimatu i środowiska Anną Moskwą wzmagają napięcie i rodzą gorączkowe projekty. Politycy jak rażeni prądem gwałtownie szukają czarodziejskich sposobów na obniżenie cen energii. A może raczej chodzi o wrażenie, że ceny maleją. Bo praw fizyki pan nie zmienisz, jak mówił Kobuszewski w słynnym skeczu.
Perspektywa wprowadzenia „daniny Sasina” i innych pomysłów wicepremiera w sprawach energetycznych wstrząsnęła już gospodarką. A tu napięcie rośnie. Jest kolejny projekt. Rząd przyjął w trybie obiegowym projekt ustawy znoszący obligo giełdowe, czyli obowiązek sprzedaży energii elektrycznej poprzez Towarową Giełdę Energii (TGE). Projekt zaostrza też kary za manipulacje na rynku energii. „Projektowane zmiany mają na celu optymalizację, przez przedsiębiorstwa energetyczne, kosztów sprzedaży energii elektrycznej. Będzie to możliwe dzięki ograniczeniu kosztów transakcyjnych i kosztów zabezpieczeń oraz depozytów, których obowiązek utrzymania wiąże się z obrotem giełdowym” – podano w komunikacie KPRM.
Czytaj także: Jak nie przekroczyć 2 tys. kWh. Polacy szykują się na podwyżki cen prądu
Embargo giełdowe na energię elektryczną – o co chodzi?
Wyjaśnijmy, o co chodzi: hurtowy handel energią na TGE odbywa się w anonimowych transakcjach giełdowych. To tu rodzą się ceny energii. Unijne i krajowe prawo oddzieliło bowiem producentów prądu od dystrybutorów, czyli spółek handlowych, które sprzedają go potem nam, czyli odbiorcom końcowym. Ten rozdział obowiązuje nawet wówczas, gdy elektrownia i spółka dystrybucyjna należą do tej samej grupy kapitałowej, np. PGE, Tauronu, Enei. Chodzi o to, by nie manipulowano cenami na zasadzie: swojej spółce dystrybucyjnej sprzedam prąd taniej, a konkurentowi drożej.
Tak więc giełda energii, która różni się od GPW tym, że mogą na niej handlować wyłącznie producenci energii i hurtowi odbiorcy, jest narzędziem zapewniającym większą przejrzystość rynku. Nie idealnym, ale lepszym od ręcznego sterowania rynkiem przez nie wiadomo kogo. A raczej – niestety – wiadomo kogo.
Czytaj także: Rząd chce zamrozić ceny prądu, ale nie wszystkim. I dobrze
Lekarstwo na wysokie ceny czy wręcz przeciwnie?
Dlatego kiedy w 2018 r. ceny energii zaczęły rosnąć na skutek wzrostu cen uprawnień do emisji CO2, ówczesny minister energii Krzysztof Tchórzewski zdecydował o wprowadzeniu tzw. 100-proc. obliga giełdowego, czyli obowiązku, by cała energia wytwarzana w Polsce była sprzedawana poprzez TGE. Choć politycy PiS do rynku zaufania nie mają, to uznano, że lepszego wyjścia nie ma. „Ministerstwo Energii zaproponuje podniesienie do 100 proc. obligo giełdowe na energię elektryczną. Zdaniem ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego zapobiegnie to nieuzasadnionemu wzrostowi cen na rynku. Obligo, czyli obowiązek sprzedaży energii elektrycznej za pośrednictwem giełdy, wynosi w br. 30 proc. W 2017 r. było na poziomie 15 proc.” – pisał w 2018 r. PAP. Dziś okazuje się, że lekarstwem na wysokie ceny energii jest całkowita rezygnacja z obliga giełdowego. TGE będzie miejscem dobrowolnego, a nie obowiązkowego handlu.
Zaproszenie do manipulacji cenowych
Co to oznacza? „Zredukowanie do zera obliga giełdowego to pozbawienie obywateli obiektywnej informacji o tym, ile kosztuje energia elektryczna, i zaproszenie do manipulowania tą ceną i chowania astronomicznych marż po różnych »kątach« koncernów” – napisał na Twitterze twórca i pierwszy prezes TGE Grzegorz Onichimowski. Bartłomiej Derski z portalu Wysokienapiecie.pl skomentował: „W 2018 obligo giełdowe miało walczyć ze wzrostami cen prądu. W 2022 r. likwidacja obliga ma walczyć... ze wzrostami cen prądu. PGE i Enea, które produkują więcej prądu, niż sprzedają, zyskają na handlu wewnątrz własnych grup. Reszta może najwyżej stracić udziały w handlu”.
Uwaga Derskiego jest bardzo celna, bo właśnie otwiera się wspomniana już furtka, którą TGE miała blokować: tworzenie wewnętrznych rynków energii w grupach, które mają nadwyżki i nie muszą dokupować jej od innych uczestników rynku. To zaproszenie do manipulacji cenowych. I nawet surowe kary, jakie nowe przepisy mają wprowadzić, od takich pokus raczej nie odstraszą.
Czytaj także: Grozi nam blackout? PSE ogłasza stan zagrożenia. Co to oznacza?