To rozwiązanie, które jest formą znieczulenia aplikowanego konsumentom energii na czas odmrażania cen. Wprowadzono je w 2022 r., kiedy wybuch wojny w Ukrainie doprowadził do potężnych zawirowań na rynku surowców energetycznych. Ceny energii elektrycznej, gazu, węgla, ciepła wystrzeliły i była obawa, że obywatele sobie z tym nie poradzą. Nie tylko zresztą obywatele, bo z problemem wysokich kosztów zmagali się drobni przedsiębiorcy i samorządy. W tej sytuacji rząd wprowadził system subsydiowania cen – płaciliśmy mniej, niż kosztowało wytworzenie prądu, import gazu, produkcja ciepła. Różnica pokrywana była z kasy państwa, a konkretnie z pozabudżetowego słynnego Funduszu Przeciwdziałania Covid-19. Ale nie ma się co łudzić, koniec końców wszystko i tak idzie z naszej kieszeni, bo zadłużenie trzeba będzie spłacić.
Czytaj także: Ceny prądu – mrozić, schładzać czy uwolnić? To pytanie za miliardy
Ceny prądu – obniżka na czas wojny i wyborów
Kiedy pierwszy szok wojenny minął, ceny energii zaczęły spadać, ale subsydiowanie cen przedłużono na 2023 r., bo – wiadomo – szły wybory i nikt w PiS dla głupich kilkunastu miliardów złotych nie miał zamiaru narażać się wyborcom. Poza tym spółki dystrybucyjne zakontraktowały energię w 2022 na rok kolejny po wysokich cenach i musiały drogo płacić, choć giełdowa cena energii wracała do przedwojennego poziomu.
PiS-owi subsydiowanie cen energii nie przysporzyło tylu głosów, na ile liczył, choć na finale Jacek Sasin nakazał dodatkowo spółkom energetycznym zwrócić jeszcze odbiorcom domowym 125 zł jako rekompensatę za wysokie ceny energii.