Proces mierzenia cenowej gorączki zaczyna się od losowania. Ze ślepego (bez nazwisk) wykazu mieszkań najpierw losuje się adresy gospodarstw w grupach wytypowanych przez komputer do badania domowych budżetów. Ankieter, który do tych ludzi musi dotrzeć, błaga los, żeby nie kierował go do zamkniętych osiedli. A tych przecież coraz więcej. Ochroniarze, którym ankieter nie umie nawet powiedzieć, do kogo idzie, z reguły nie wpuszczają go za bramę. Co gorsza, teraz nawet stare bloki mają domofony, a ich mieszkańcy, nieustannie ostrzegani przed fałszywymi inkasentami, do ankieterów też stracili zaufanie.
Mimo to wśród 13,2 mln polskich gospodarstw domowych zawsze udaje się znaleźć 38 tys. chętnych do roli materiału badawczego. Niestety, nie do końca jest on reprezentatywny. Sami wykluczają się z niego najbardziej zamożni. Dr Wiesław Łagodziński z GUS mówi o nich, że są poza kontaktem społecznym. Podobnie zachowują się posłowie, ministrowie i inne wysoko postawione osoby publiczne. Ich samowykluczenie z badań polega na braku dostępu. Identycznie jak w przypadku rodzin najbiedniejszych, często patologicznych. Tyle że tutaj rolę ochroniarza i domofonu pełni ordynarna odzywka, skłaniająca ankietera do szybkiego odwrotu.
Czarno na białym o szarej strefie
Lucynę Lutostańską z Łomży ankieterka dopadła, kiedy wracała do domu z pracy. Jakoś głupio było odmówić, więc pani Lucyna dała sobie wręczyć książeczkę, w której przez cały miesiąc zapisywała wszystkie wydatki czteroosobowej rodziny. Wówczas jeszcze nie wiedziała, jakie to pracochłonne i kłopotliwe. Czasem zakupy robiło przecież któreś z dzieci i zapominało wziąć ze sklepu paragon.