Społeczeństwo

Szkolny błąd

Polska szkoła źle uczy języków

Polski sposób nauczania języków obcych, przekazywany kolejnym pokoleniom pedagogów, za główny cel stawia sobie walkę z błędem i dążenie do językowej perfekcji. Polski sposób nauczania języków obcych, przekazywany kolejnym pokoleniom pedagogów, za główny cel stawia sobie walkę z błędem i dążenie do językowej perfekcji. OSCAR BURRIEL/SCIENCE PHOTO LIBRARY / East News
Choć młodzi Polacy na potęgę wkuwają angielski, to gdy przychodzi co do czego, wielu boi się wykrztusić słowo. Dlaczego w polskiej szkole tak trudno nauczyć się rozmawiać w obcym języku?
Od roku szkolnego 2008/09 już nawet polscy pierwszoklasiści uczą się języka obcego, zwykle angielskiego.East News Od roku szkolnego 2008/09 już nawet polscy pierwszoklasiści uczą się języka obcego, zwykle angielskiego.
Metodycy zalecają, by dzieci, które uczyły się jakiegoś języka, na kolejnych etapach edukacji nie rozpoczynały kursu od zera.jimmiehomeschoolmom/Flickr CC by 2.0 Metodycy zalecają, by dzieci, które uczyły się jakiegoś języka, na kolejnych etapach edukacji nie rozpoczynały kursu od zera.

Dyrektora Puściana niektórzy uczniowie pytają wprost: Po co mam się uczyć? Pojedziesz do pracy w Anglii, Irlandii – odpowiada. A uczeń na to: brat był, mieszkał z kolegami, pracował w fabryce, na 200 osób 180 to Polacy. To Anglicy musieli się nauczyć po polsku.

Krzysztof Kamil Puścian jest dyrektorem gimnazjum w Manowie w Zachodniopomorskiem, nauczycielem anglistą. Wojuje od lat. Ale też od lat sytuacja się powtarza: z egzaminami z przedmiotów humanistycznych i matematyczno-przyrodniczych nastolatki z prowincji radzą sobie prawie tak samo jak te z metropolii. A egzamin z języka angielskiego wypada o 12–14 proc. gorzej niż w szkołach w mieście. Tak było również w ubiegłym roku, po zmianie sposobu testowania. Na poziomie podstawowym na wsi młodzież średnio zaliczała 58 proc. zadań, w dużym mieście – 70 proc. Na poziomie rozszerzonym: 39 proc. i 54 proc.

Eksperci od nauki języka oceniają, że różnic by nie było, gdyby odsiać wpływ łatwiej dostępnego w miastach Internetu, filmów, a przede wszystkim działających tam szkół językowych. Jest ich w Polsce ok. 3 tys. Według szacunków Polskiego Stowarzyszenia na rzecz Jakości w Nauczaniu Języków Obcych PASE, na kursach doszkala się mniej więcej milion Polaków. Drugie tyle korzysta z pomocy indywidualnych nauczycieli. W dużych warszawskich szkołach na dodatkowe lekcje chodzi często 60–80 proc. uczniów. Wcale to jeszcze nie znaczy, że polska młodzież, nawet ta wielkomiejska, masowo dorównuje Europejczykom. Według opublikowanych wiosną wyników badań 15-latków ESLC (odpowiednik znanych międzynarodowych testów PISA), polscy gimnazjaliści – także ci, którzy douczają się na korepetycjach czy kursach – znaleźli się wśród najsłabszych: poziom A1, oznaczający opanowanie umiejętności najbardziej podstawowych w języku angielskim, osiągnęło 34 proc. badanych. (Podobnie źle jest we Francji).

Wynikałoby z tego, że w szkole – wiejskiej czy miejskiej – dobrze języka nauczyć się nie sposób. Dlaczego?

Dobry się nudzi, słaby nie rozumie

Do niedawna zwykło się wyjaśniać wszystko niewystarczającą liczbą lekcji. Faktycznie, w zestawieniu Eurydice, gdzie zgromadzono dane o nauczaniu języków obcych w szkołach w Europie, jeszcze w 2007 r. Polska, ucząca dzieci obowiązkowego języka obcego łącznie przez 456 godzin w podstawówce i w gimnazjum, lądowała w ogonie krajów UE. Litwini poświęcali na języki 755 godzin, Duńczycy – 900, a Maltańczycy – ponad 1,8 tys.

Od roku szkolnego 2008/09 już nawet polscy pierwszoklasiści uczą się języka obcego, zwykle angielskiego. Na początek dwie godziny tygodniowo, w klasach od czwartej do szóstej – trzy, w gimnazjum – też trzy, a do tego dochodzą obowiązkowe lekcje drugiego języka (przed reformą zaczynały się dopiero w liceum).

Metodycy zalecają, by dzieci, które uczyły się jakiegoś języka, na kolejnych etapach edukacji nie rozpoczynały kursu od zera. W gimnazjum to nawet obowiązek. Jeśli w klasie uczniowie różnią się poziomem, na lekcjach języka powinni być rozdzieleni na grupy liczące do 24 uczniów. To w teorii.

W mojej szkole klasy liczą 23–25 osób – opowiada Krzysztof Kamil Puścian. – To za mało, żeby upierać się przy podziale klasy na grupy. Stworzenie 10–15-osobowych zespołów, w których optymalnie ćwiczy się komunikację, oznacza, że potrzebny jest dodatkowy nauczyciel, czyli – z perspektywy utrzymujących szkołę władz samorządowych – dodatkowe pieniądze. W wielu szkołach zatem podziału na grupy nie ma. Nauczycielowi pozostaje prowadzić lekcje na poziomie średnim – początkujący nic nie rozumie, a zaawansowany umiera z nudów. Najpierw należy jednak tę średnią ustalić. Kilka tygodni po rozpoczęciu roku w nowej szkole upływa więc na rozpoznawaniu, kto co umie, połączonym z powtórką. Na ostatniej prostej, w liceum, z tego samego powodu można stracić pół roku albo i rok.

Obsesja oceniania

Kolejna sprawa to nauczyciele angliści. Kuratoria nie przeprowadzają konkursów na te stanowiska. Decydują, czy ktoś nada się do szkoły na podstawie dyplomu szkoły wyższej. Nabór do szkół językowych jest natomiast zwykle taki jak w każdej innej firmie komercyjnej: CV, wywiad, testy.

Nauczyciel w firmie dostanie za godzinę lekcyjną średnio 50 zł brutto, w szkole państwowej przeciętnie 36 zł. Ale gdy uwzględnić dodatki, nie są to kosmiczne dysproporcje. Czyli trudno wyciągnąć z tego wniosek, że już na starcie w szkołach językowych lądują najlepsi, a w szkołach powszechnych – marna reszta.

O ile jednak właściciele firm posyłają swoich pracowników już w trakcie pracy na rozmaite szkolenia i konsultacje (na ogół), o tyle państwowemu nauczycielowi zapewnia się ocenę i nadzór. Ocenę najłatwiej przeprowadzić na podstawie… ocen stawianych przez nauczyciela uczniom. I zamiast uczyć, szkoła obsesyjnie ocenia. Grzegorz Śpiewak, wykładowca metodyki z nowojorskiej uczelni New School, robi czasem eksperyment. Pokazuje nauczycielom popodkreślane na czerwono wypracowanie. Co uczeń z tym zrobi? – pyta. I podpowiada: wyrzuci. – Bo co ma zrobić? Proponuję więc, by nie czerwonym, a zielonym markerem zaznaczyć wszystko, co w wypracowaniu było dobrze. Zostanie 20–30 proc. białych miejsc. Trzeba to oddać uczniowi. Bez oceny. Niech teraz zrobi resztę tak, by wszystko można było zaznaczyć na zielono. Uczeń ma nowe zadanie, a przy okazji informację, że 70 proc. pracy wykonał dobrze.

Trudno to jednak rozpowszechnić, bo polski sposób nauczania, przekazywany kolejnym pokoleniom pedagogów, za główny cel stawia sobie walkę z błędem i dążenie do językowej perfekcji. W świecie, w którym tylko jedna czwarta ludzi mówiących po angielsku to native speakerzy (400 mln na 1,6 mld), językowa perfekcja staje się pojęciem mglistym: – Do robienia interesów z partnerami z różnych krajów idealna gramatyka nie jest niezbędna – podkreśla dr Śpiewak. – Twardy polski akcent jest wręcz łatwiejszy do zrozumienia niż oryginalny brytyjski. Gorzej, gdy ktoś z obawy przed popełnieniem błędu nie jest w stanie się odezwać.

A ta obawa przybiera w polskim społeczeństwie formy groteskowe. Gdy nauczyciel angielskiego (prywatna szkoła językowa, północ Polski) kilka lat temu chciał zrobić coś ekstra – nauczyć 8-letnich kursantów kupować lody – musiał szczegółowo rozpisać pani sprzedawczyni: o co ma pytać, co odpowiadać, a wcześniej w ogóle ubłagać ją, by się zgodziła. Bo pani – choć umiała – wstydziła się mówić po angielsku. Nawet do małych dzieci.

Marchewką, nie kijem

W szkole powszechnej może się udać nauka bez ocen, cenzurek, bez terroru błędu. Europejski Fundusz Rozwoju Wsi Polskiej od pięciu lat prowadzi w najbiedniejszych gminach program Youngster – dofinansowane dodatkowe zajęcia z angielskiego dla uczniów III klas gimnazjów. W pierwszym roku nauczyciele buntowali się przeciwko wprowadzonym zasadom: żadnych stopni, prac domowych, kartkówek. Wkrótce okazało się, o ile skuteczniejsza jest w nauczaniu marchewka od kija. Dzieci same chcą startować w konkursach, tworzą wspólne prezentacje. W Manowcach, w gimnazjum Krzysztofa Kamila Puściana, uczestnicy Youngstera po ośmiu miesiącach zajęć w testach zdobywają o ponad 20 proc. lepsze wyniki niż na po­czątku kursu.

Zgłaszają się sami pod koniec II klasy – zwykle to 60–70 proc. uczniów. Chętnych dzieli się na dwie–trzy grupy i uczy po trzy godziny tygodniowo (trzeba ­tylko wcisnąć je w rozkład jazdy gimbusa – na przesunięcie odjazdu raz w tygodniu na 17.00 organ prowadzący szkołę się nie godzi). Troje dzieci, które dzięki programowi najbardziej się poprawiły, na koniec dostaje nagrodę. ­Dyrektor ­Puścian jest pewny, że klucz tkwi w motywacji dzieci: jeśli już same decydują, że chcą się uczyć, to się uczą.

A zachęty wymyślić coraz trudniej. Oglądanie filmów, dawniej świetny fortel, by przemycić nowe słówka, nikogo dziś nie bawi. Bawią portale społecznościowe, czasem nowe technologie. Ale żeby się tym zająć, trzeba mieć dodatkowe godziny, bo te obowiązkowe wystarczają akurat na materiał do egzaminu.

Cóż, najlepsza we wspomnianym rankingu ESLC Szwecja wcale tak znowu tych godzin nie mnoży, przeciwnie – na angielski poświęca się tam zaledwie 480 godzin w podstawówce i w gimnazjum. Jednocześnie rynku prywatnych szkół językowych właściwie w tym kraju nie ma. Ponad połowa uczniów osiąga tam jednak wyższy poziom samodzielności językowej B2 – to o trzy stopnie lepiej niż Polacy! Mali Szwedzi obowiązkowo muszą się uczyć właśnie angielskiego, zaczynają w wieku lat siedmiu. I od najwcześniejszych lat ćwiczą mówienie w naturalnych sytuacjach, jeżdżąc na szkolne wycieczki po Europie. Podobno mają solidnie zaszczepione coś, co fachowcy nazywają subiektywnym poczuciem użyteczności języka.

Takie przekonanie można dość łatwo w dzieciakach wyrobić. Dyrektorowi Puścianowi z Manowa marzy się, żeby choć raz na trzy lata można było je zawieźć na kilka dni do Londynu. Kiedyś na spółkę z inną szkołą udało mu się ściągnąć native speakera. Marzyłoby mu się to znowu. Najlepiej, gdyby był czarnoskóry. Żeby widziały, że nauka w miarę szybko przynosi konkretny zysk. Na przykład możliwość rozmowy z kimś wyjątkowym.

Polityka 35.2012 (2872) z dnia 29.08.2012; Nauka; s. 65
Oryginalny tytuł tekstu: "Szkolny błąd"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną