Publiczne oskarżanie prezesów swojego klubu o niesłowność i niehonorowe zachowanie to nie jest w futbolowym światku codzienność. Tymczasem Robert Lewandowski nie owijał w bawełnę. W jednym z wywiadów powiedział, że czuje się przez szefów Borussii Dortmund oszukany. W domyśle: bo zablokowali jego transfer i zwlekają z podwyżką, która należy mu się jak psu kość.
– Takie sprawy załatwia się po cichu. Byłem pewien, że po tym, co Lewy powiedział, dostanie po łapach za nielojalność. Tymczasem nie tylko go nie ukarali, ale dali mu tę podwyżkę (za ten sezon zarobi od 5 do 8 mln euro, w zależności od wyników Borussii – red.) – mówi jeden z rodzimych agentów piłkarskich.
W powszechnym mniemaniu ostry i zdecydowany ton narzucił menedżer napastnika Cezary Kucharski – kiedyś napastnik m.in. Legii i paru drugorzędnych klubów zagranicznych, dziś agent piłkarski, a przy okazji poseł PO. Nastolatka Lewandowskiego wypatrzył jeszcze w Zniczu Pruszków. Nie był pierwszym, który namawiał Roberta na współpracę. Szło opornie, bo piłkarz niełatwo przekonuje się do obcych.
Gdy się bliżej poznali, znaleźli wspólny język. Obaj ambitni, konkretni, uczuleni na spoufalanie się, przekonani o własnej wartości. Kowale swojego losu. – Robert mi zaufał, bo sam byłem napastnikiem. Nie tylko mam kontakty, ale umiem doradzić. Chciałem być dla niego kimś więcej niż tylko pośrednikiem, jak ludzie, z którymi stykałem się podczas swojej kariery – mówi Kucharski.
Latem 2010 r. Lech Poznań zdobył mistrzostwo Polski, 22-letni Lewandowski został królem strzelców Ekstraklasy i klub otrzymał wiele ofert za napastnika. Borussii bardzo zależało, ale więcej na stół kładli inni, m.in. Szachtar Donieck i Fenerbahce Stambuł. Prezesi Lecha chcieli na transferze jak najwięcej zarobić, rozwój Lewandowskiego był dla nich sprawą drugorzędną, sam napastnik wahał się, jaki kierunek obrać.