Już niedługo przyjdzie czas, kiedy Gosia i Agnieszka zaczną chować ręce w kieszeniach. Gosia będzie codzienne wozić ze sobą nieprzemakalną torbę. Agnieszka po cichu jęczeć podczas pisania na komputerze, bo każdy ruch podrapanych ramion będzie sprawiał ból. Obie zaczną się rozglądać po Warszawie. Wąchać ją, dotykać, wyciskać, przecierać. Aż końcówki palców i paznokcie zrobią się czarne od miąższu i soku. A potem, już jesienią, przy otwieraniu kolejnych słoików z przetworami, ten sok, ciepły i lepiący, będą sobie przypominać.
Mirabelki
Leżały na ziemi, koło wejścia do metra Racławicka na Mokotowie. Żółte kulki na szarym chodniku w samym centrum dużego miasta. W głowie Agnieszki pojawiła się niecodzienna myśl: zjem to. Wystarczy przecież je podnieść, zanieść do domu i umyć. Tak się zaczęło. Na początku po prostu jako eksperyment. Lato 2011 r. Niektóre mirabelki były małe, inne twarde, jedne miodowo słodkie, inne dosyć kwaśne. To śmieszne, pomyślała Agnieszka, przejeżdżała obok tych owoców codziennie, tygodniami, ale dopiero teraz je zobaczyła.
Czarny bez
Mniej więcej w tym samym czasie Gosia dostała od kogoś w prezencie butelkę syropu z czarnego bzu. Gęsty, słodki, w ciemnym kolorze. Zaczęła szukać tego czarnego bzu wokół siebie. Gosia, typ szperacza, zawsze znajdowała rzeczy na ulicy. Paczki papierosów, narzędzia do naprawy rowerów, pieniądze. I nagle zaczęła też znajdować czarny bez. Okazało się, że rośnie wszędzie. Wiedziała, że zrywanie czegokolwiek tuż przy alei Wilanowskiej nie ma większego sensu dla zdrowia, ale pewnego dnia, przy wejściu do swojego bloku na Pradze, po lewej stronie zauważyła jeden krzak. Z gałązek oberwała małe, czarne owoce.
Jabłka, śliwki, dereń
Najważniejsze to uważnie patrzeć. Dopiero wtedy widać, że Warszawa to tak naprawdę dzikie miasto, porośnięte jadalnymi roślinami, obklejone owocami z dzikich drzew. Tego nie zobaczy się przez szybę samochodu na trasie: garaż w apartamentowcu–przedszkole–park biznesowy–przedszkole–garaż w apartamentowcu. Gosia Ruszkowska i Agnieszka Znienacka, trzydziestoparolatki, redaktorki freelancerki (Gosia jest też przewodnikiem miejskim), o nienormowanym czasie pracy, swoje trasy po Warszawie pokonują komunikacją miejską, rowerem albo pieszo. Znały się od lat, ale nigdy nie rozmawiały o tym, że od pewnego czasu obie jedzą rzeczy znalezione. Jabłka z placu Hallera, które spadają na głowę, albo te z Sadów Żoliborskich, które same wtaczają się pod nogi. Śliwki z okolic przystanku autobusowego na Bródnie. Podłużne, odblaskowoczerwone owoce derenia z dwóch drzewek, które do tej pory odkryła w Warszawie Gosia, jedno przy placu Wilsona, drugie w parku przy Książęcej. Można z nich potem zrobić konfiturę z dodatkiem dzikiej róży. W zeszłym roku Gosia dała Agnieszce swoje zasłoikowane miejskie konfitury. W warszawskie chaszcze zaczęły chodzić razem.
Gruszki, winogrona, orzechy
Przez bramy przerzucają rowery, za nimi torby albo wiadra. Czasami idą przez przejścia kolejowe albo wzdłuż ruchliwej wylotowej trasy, czasami wzdłuż ogrodzenia, żeby nie zauważyła ich ochrona. Stare, opuszczone ogródki działkowe wykupowane są powoli przez deweloperów. Ale wiele stoi nadal, kwitnie i owocuje. Bródno to zagłębie śliwkowe – za ogrodzeniem zadbane rabatki kwiatowe, wokół opuszczone drzewa i działki. Praga to altanki oplecione winogronami. Czasem można też trafić na orzechy dobre na nalewkę. Stare sady na Siekierkach – w zeszłym roku dwie niebieskie torby ikeowskie gruszek uzbierane w kilka godzin.
I jeszcze kilka innych miejsc, o których nikomu nie powiedzą. Żeby zaraz nie było tu jak w San Francisco, gdzie za kilkadziesiąt dolarów można wziąć udział w wycieczce w poszukiwaniu dzikich roślin. One te kilka miejsc, kilkadziesiąt drzew i wszystko, co na nich i pod nimi, wciąż mają tylko dla siebie. Gosia i Agnieszka nie chcą mówić o tym: kradzież. Wolą: szaber. Szaber, czyli zbieranie tego, co ktoś porzucił, z czego i tak nikt nie korzysta. Warszawskie owoce leżą porzucone, a one te kilogramy przerabiają na słoiki.
Wiosną zeszłego roku na śliwkowym Bródnie siedziały na dachach starych garaży. Minęła kolejna zima, którą przetrwały na letnich owocach – gruszkach usmażonych z cynamonem i imbirem, dodawanych do kaszy jaglanej albo aronii wymieszanej z owsianką na mleku. Postanowiły, że założą bloga. Ich zbieractwo to żadna ideologia. Robią to dla frajdy. Wyjście w chaszcze – największa frajda w ich życiu. Więc skoro to wszystko nie ze sklepu, tylko z miasta, w takim razie miały już nazwę: Miastożercy. Na bloga i Facebooka zaczęły wrzucać relacje ze spacerów i przepisy. Pod wpisami zaczęły się pojawiać komentarze. Okazało się, że są też inni, którzy pożerają miasto.
Pokrzywa, łopian, szczaw
Gdy w 2010 r. Jody Baltazar przyleciała z Ameryki do Polski i zamieszkała na stałe w Warszawie, niewiele rozumiała z tego, co naokoło. Dlaczego wszystkie bloki są takie same i w dodatku w tym samym szarym kolorze? Dlaczego ludzie tak się kłócą o te działki w centrum miasta, skoro dają wytchnienie między szarymi blokami? A najmniej Jody rozumiała język polski. Mąż zajęty był opieką nad rodzicami, syn w szkole, więc ona zajęła się roślinami. Rośliny nie potrzebują języka. Żeby się z nimi dobrze poznać, pojechała najpierw do wsi Pietrusza Wola koło Krosna, do Łukasza Łuczaja, doktora habilitowanego botaniki i specjalisty od dzikich jadalnych roślin w Polsce. A potem, już z powrotem w Warszawie, chodziła na kilometrowe spacery i dotykała miasta, próbowała po kawałku, powtarzała trudne nazwy, robiła zdjęcia. Rośliny przywiązują, dają powód, żeby troszczyć się o miejsce. Więc to rośliny przywiązały Jody do Warszawy. A za roślinami przyszli ludzie.
Wiosną zeszłego roku Jody odebrała telefon. To dzwoniła Paulina. Nie znały się jeszcze. Paulina Jezierska, organizatorka kulturalnych i artystycznych wydarzeń w Warszawie, oprócz tego uczestniczka warsztatów chodzenia po drzewach, a po dziadkach ogrodnikach i dzieciństwie spędzonym na wsi sentymentalnie nastawiona do natury. Po długiej zeszłorocznej zimie chciała zrobić mapę roślin Warszawy. Na całym świecie różne miasta, Londyn, Bristol, Nowy Jork albo San Francisco, już takie miały, wyniki pokazuje strona fallingfruit.org. Paulina i Jody zaczęły we dwie, od Mokotowa, bo obie tam mieszkały. Znalazły dziką różę, głóg, czarną topolę, morelę, no i drzewo morwy, które Paulina zobaczyła po raz pierwszy od dzieciństwa. Latem, już pod nazwą Jadalnia Warszawa, we współpracy z Zamkiem Ujazdowskim, oprowadzały całe grupy. W granicach kwadratu kilometr na kilometr, wokół Zamku i w Łazienkach, rozpoznawali pokrzywę, łopian, krwawnik, szczaw. Na koniec zbierania Jody wymieszała wszystko z przyniesionym w słoiku winegretem. Zrobiła sałatkę. A na koniec zeszłego lata na Siekierkach, tam gdzie Gosia i Agnieszka, jadły późnosierpniowe porzeczki.
Jody z Pauliną planują teraz otwarcie społecznego ogrodu owocowo-warzywnego dla mieszkańców na Służewcu.
Bluszczyk kurdybanek, dzika marchew, topinambur
Gosia i Agnieszka coraz więcej szperają w książkach o roślinach i w internecie. Szperają w Warszawie i znajdują coraz ciekawsze rzeczy. Koło Teatru Wielkiego czarny orzech o łupinie nie do rozgniecenia. Niedaleko placu Na Rozdrożu żółciak siarkowy, grzyb nazywany kurczakiem z miasta, bo jak się go obtoczy w panierce i usmaży, to smakuje jak kurczak. Ucho bzowe, które obrasta czarny bez, wygląda jak żelek i ma działanie prozdrowotne. Topinambur, czyli słonecznik bulwiasty z korzeniami o smaku orzechowych ziemniaków, który rośnie wzdłuż jednej ze ścieżek rowerowych. Wcześniej kupowały go od pana Ziółko na różnych modnych targach biożywności, bo wtedy nie wiedziały jeszcze, że rośnie w okolicy. Tak samo jak wiele osób pewnie nie wie, że w warszawskich parkach rośnie dzika marchew i bluszczyk kurdybanek, dodawany również jako natka pietruszki do ziemniaków w jednej z knajp na ulicy Poznańskiej i serwowany jako danie dnia.
Dużo osób pyta Gosię i Agnieszkę, czy się nie boją. Bo to dzikie, zanieczyszczone i z miasta. One mówią, że bardziej boją się bananów dojrzewających sztucznie podczas transportu do Europy. I że wierzą w podstawową odporność organizmu. Mają też swój BHS miastożercy, czyli Bezpieczeństwo i Higienę Szabru. A w nim na przykład, że szalej, szczwół, tojad, bieluń, lulek albo pokrzyk to rośliny bezwzględnie zakazane i trujące, trzeba wiedzieć, jak wyglądają. Że nie zbiera się roślin przy dużych ulicach ze względu na oczywiste zanieczyszczenia. Że zbiory trzeba dokładnie umyć, a najlepiej przelać wrzątkiem ze względu na pasożyty.
Na co dzień Gosia i Agnieszka nie kupują już soków, dżemów, owoców ani niektórych ziół i warzyw. Mogłyby pewnie kupować jeszcze mniej, jak freeganie wykorzystywać wyrzucone pod sklepami albo na bazarkach rzeczy. Ale pracują, mają dzieci. To ich podjadanie miasta i tak jest w gruncie rzeczy bardzo czasochłonne.
Pomidory, melon, banany
Bo metodą freegańską na sklepy najlepiej wychodzić około godz. 23. Wtedy, w ciszy po zamknięciu, można do woli przebierać w sklepowej ofercie dnia, wyłożonej w niebieskich lub zielonych kontenerach. Dzisiejszy wieczór jest dość obfity. W środku śmietnika sklepu MarcPol na Ursynowie Magda przestępuje z nogi na nogę, bo pod jednym butem ma żółtego melona z lekko obitą skórką, a pod drugim wciąż zapakowane w folię brokuły i miękkawe pomidory w siatce. Wyciągnęła też mandarynki, pomarańcze, gruszki, sałatę, rzodkiewki i cytryny. No i banany, na banany w kontenerze zawsze można liczyć.
Magda jest wysoka, ma długie ręce i nogi, które przydają się podczas nurkowania po śmietnikach. Przydaje się też zawsze latarka i dodatkowe ręce do dźwigania zbiorów. Dzisiaj dodatkową parą rąk dla Magdy jest Kasia, koleżanka ze studiów – lingwistyki stosowanej na Uniwersytecie Warszawskim. W nieco ponad dwie godziny dadzą radę obejść swoją stałą trasę, najlepsze miejscówki Ursynowa, czyli sklepy, gdzie wyrzucają dużo i nie zamykają śmietników. MarcPol, Biedronka, Lidl, Real. Magda i Kasia zbierają wszystko, co zjadliwe. Nadwyżki przerabiają na przetwory albo rozdają znajomym. Po powrocie do domu wszystko dokładnie myją, wycierają, układają na kuchennym stole i robią zdjęcia, które potem wrzucają na założoną przez Magdę stronę dla warszawskich freegan na Facebooku.
Rekord zbierania Magdy – 25 kg warzyw i owoców w jeden wieczór. Ale w Krakowie pewna para niedawno uzbierała 250 kg. Magda ich podziwia. Zaczęła trzy lata temu. Pierwszy raz na bazarku na Śląsku, stamtąd pochodzi. Z przyjacielem szli alejką tuż przed zamknięciem. Pod jednym ze stołów leżały dwa kalafiory i pęczek koperku. Można to wziąć, powiedział sprzedawca, i tak pójdzie do wyrzucenia. Następnego dnia przyszli znowu, zebrali dwie reklamówki warzyw. Magda nie wiedziała, jak się czuć. Trochę jak kloszard, a trochę jak zwycięzca. Najgorszy moment – przełamanie pierwszego wstydu. Parę miesięcy później, już w Warszawie, grzebała bez rękawiczek w bananach, sałacie i pomidorach.
Jest przekonana, że dobrze robi. Rocznie w Polsce marnuje się 300 tys. ton jedzenia. Dobrego jedzenia, mówi Magda, które wystarczy wyjąć ze śmietnika, umyć albo odkroić tylko jego małą, nadgnitą część. Magda mówi też, że od zeszłego roku sklepy miały nie płacić podatku od oddawanej żywności. Miały mniej wyrzucać. Ale w niebieskich lub zielonych kontenerach, z których wyławia swoje cotygodniowe zakupy, towaru wcale nie ubywa. Kiedy przychodzi lato, Magdę, od roku wegankę, warszawskie śmietniki i bazarki mogą już w pełni wyżywić.