Dorota Piskorska, laborantka, matka trójki dzieci, której jedynym marzeniem było spokojne, poukładane życie, usiadła naprzeciwko meblościanki z telewizorem, paprotką i gipsowym posążkiem Jana Pawła II. I zaczęła pisać: „Czcigodny Ojcze Święty! Piszę z prośbą o pomoc dla mojej córki Julki...”.
Co napisała dalej, a list był na całą stronę, nie pamięta. Wymazało się trochę ze zmęczenia, trochę jednak z niewiary, że ktoś w dalekim Watykanie to przeczyta. Poza tym, może i przypadek Julki – urodziła się ze skróconymi i niedorozwiniętymi kośćmi nóg – jest rzadki, bo jeden na kilkaset tysięcy, ale przecież potrzebujących pomocy są na świecie miliony. A i ponad milion złotych, które potrzebują na operację wydłużenia kości (w Polsce, jak usłyszała od lekarzy, nie do zrobienia ani zrefundowania, jedynie prywatnie w USA), to chyba za dużo nawet na kasę Watykanu. I nie ma sensu wymagać, żeby Franciszek pochylił się akurat nad małą dziewczynką, z 22-tysięcznego podlubelskiego Lubartowa. Kiedy następnego dnia wysyłała list, miała już najwyżej nadzieję na papieskie błogosławieństwo.
Dobre wraca
Tymczasem list, jak przypuszcza ksiądz Wiesław Kosicki, dyrektor Caritas Archidiecezji Lubelskiej, trafił w ręce życzliwego rodaka w stolicy apostolskiej. Kim jest ten życzliwy, pozostaje domniemywać. Być może to Polak, biskup, papieski jałmużnik, prywatnie znajomy wikariusza X. związanego z Lubartowem. X. napisał do niego e-mail, żeby zawalczył, by list nie zaginął w morzu innych i by jego treść, przetłumaczona i skondensowana do kilku zdań, trafiła do papieża.
Mniej więcej w tym samym czasie Marzena Łukasiewicz, wychowawczyni starszej córki Doroty Piskorskiej, poprosiła rodziców uczniów klas 4e i 3e o pomoc w organizacji kiermaszu, z którego zyski poszłyby na leczenie Julki.