Repatrianci
Nie wszystkich stać na sprowadzenie zwłok z zagranicy
Wracali razem, choć nigdy się nie poznali. Ola i Czarek, 32 lata, oboje w tym samym wieku. Droga ta, co zwykle. Do Dover, na prom, przez morze, któremu Ola zawsze lubiła robić podobne, jednostajne zdjęcia, Francja i Niemcy autostradami, aż do granicy z Polską. Tym razem to wreszcie nie był zatłoczony autokar rejsowy, w którym przez ponad 1,5 tys. km walczysz o utrzymanie skrawka swojej przestrzeni życiowej, ani nawet tanioliniowy samolot, w którym siedzenia są tak gęsto, że aż drętwieją nogi. Tym razem wreszcie ktoś zadbał o komfort ich podróży. Nowoczesny van z miejscami na maksymalnie sześć osób, ze wszystkimi sanitarnymi atestami. Wracali obok siebie. W drewnianych skrzyniach metalowe trumny zawierające na dnie pięciocentymetrową warstwę substancji pochłaniającej zapachy zgodnie z wymogami nie poruszały się, były hermetycznie zalutowane.
*
Samochód prowadził Jacek Nowakowski, 44-letni właściciel jednego z pierwszych polskich zakładów pogrzebowych na Wyspach, od pięciu lat zajmujący się pogrzebami rodaków z pasją oraz zaangażowaniem. Repatriacja zwłok – tak to się nazywa w oficjalnym, emeszetowskim języku. Czyli po prostu transport do kraju pochodzenia. Lub jeśli ktoś ceni większą uczuciowość, można też powiedzieć: ostatnia droga.
Zajęcie to samo wybrało sobie Jacka, emigranta polskiego z 10-letnim stażem, łodzianina, z wykształcenia technika urządzeń sanitarnych z dwuletnim studium dziennikarskim, który po rozstaniu z żoną porzucił biznes szwalniczy i udał się roznosić ulotki w nieznanym kraju, czyli w Wielkiej Brytanii. W pewnym momencie, w czasie kilku pierwszych lat, gdy piął się po szczeblach kariery w Burger Kingu oraz dla wyższych celów oszczędnościowych koczował na piętrowym łóżku nad poznanym w pracy Banglijczykiem, w odwiedziny do kuzynki w Dublinie pojechała jego bliska ciocia.