Społeczeństwo

Gazeta.pl wykorzystała opublikowany na Facebooku minireportaż Dehnela. Czy to nadal dziennikarstwo?

Pisarz Jacek Dehnel Pisarz Jacek Dehnel Krzysztof Kuczyk / Forum
Dziennikarze czasem korzystają z Facebooka trochę na zasadzie podsłuchanej rozmowy. Idą dalej za napotkaną nicią, biorą temat na warsztat.

Kilka dni temu pisarz Jacek Dehnel zamieścił na swoim profilu minireportaż. To historia o dawnym sąsiedzie, dzisiaj bezdomnym, niewidomym, który wraca do starego domu oddać po latach drobne długi.

Tekst jest otwarty i dostępny dla każdego. Podało go dalej kilkaset osób, w komentarzach ludzie zastanawiali się, jak pomóc bohaterowi. Literacko opisana historia dobrze się czytała. Na tyle dobrze, że wkrótce podchwycił ją portal Gazeta.pl.

Podchwycił, a właściwie streścił. Niepodpisany nazwiskiem materiał na „Gazecie” to w większości cytaty z Dehnela. Nie ma tam niczego odautorskiego. Poza tym, co po myślniku: „– zaznacza Dehnel”, „– relacjonuje pisarz”, „– opisuje poeta” etc. Widzimy proste „copy paste” z Facebooka, uzupełnione króciutkim streszczeniem historii, bez pociągnięcia jej dalej. Brakuje jakiegokolwiek autorskiego komentarza czy powołania się na inne głosy. Autor nie szuka kontekstu, nie stawia pytań, nie szuka wniosków.

Czytelnik „Gazety” nie znajdzie tam niczego, czego najpierw nie napisałby Dehnel. Dostanie nawet wiele mniej, bo kompilacja tej historii pozbawiła ją literackości języka i reportażowego smaku.

Prawo cytatu czy przedruk

Dziennikarze czasem korzystają z Facebooka trochę na zasadzie podsłuchanej rozmowy. Idą dalej za napotkaną nicią, biorą temat na warsztat. Badają i rozwijają. Na koniec wykonaną przez siebie pracę (!) pokazują czytelnikowi. Dlatego co innego zainspirować się znalezionym na Facebooku wpisem, co innego skopiować cudzą pracę. Nie dziwię się rozgoryczeniu Dehnela. Bo choć Facebook generuje treści – a raczej my sami dobrowolnie i bezpłatnie dla niego tworzymy – to nadal istnieje granica. Nie zawsze od razu wiadomo, gdzie dokładnie leży. Ale kiedy się już ją przekroczy, pokazuje się ona bardzo wyraźnie.

Ale przecież jest prawo cytatu – powiedzą niektórzy. Rzeczywiście, prawo autorskie (z 1994 r.!) dopuszcza wykorzystanie „urywków” lub nawet „drobnych utworów w całości bez zgody ich twórcy” (i bez wynagrodzenia). Cel? „Wyjaśnianie, polemika, analiza krytyczna lub naukowa, nauczanie lub prawa gatunku twórczości”. Ja nie znajduję w ustawie „zwiększenia klikalności”. Nie wiem też, na który z dozwolonych celów powołuje się Gazeta.pl – ale może nie umiem w ich materiale ani celu naukowego, ani polemiki z obserwacjami Dehnela.

Prawo nie określa długości cytatu – ale jak w 2004 r. stwierdził Sąd Najwyższy, „cytowany urywek lub nawet cały drobny utwór musi pozostawać w takiej proporcji do wkładu własnej twórczości, aby nie było wątpliwości co do tego, że powstało własne, samoistne dzieło. Czyli: cytowany fragment może być dodatkiem do tekstu, ale nie jego znaczną częścią.

Można też argumentować, że to, co zrobiła Gazeta.pl, to nie cytat, ale przedruk. W tym przypadku wolno w całości (lub ze skrótami) publikować u siebie cudze dzieła. Ale wówczas autorowi oryginalnego tekstu należy się wynagrodzenie. Dehnel mówi, że zapytał prawnika, komu wystawić fakturę za publikację, która składa się w znakomitej większości z jego tekstu. Usłyszał, że ma tego nie robić.

Juryści dywagują, jak rozumieć przepis ustawy, która mówi wprost, że przedruk dotyczy „prasy, radia i telewizji”. Nie ma ciągle zgody co do tego, czy portale internetowe to też prasa (w rozumieniu ustawy prawo prasowe). Trzydzieści dwa lata od powstania Prawa prasowego to pokolenie dla człowieka, ale epoka dla mediów. Może więc casus Dehnela pomoże rozpocząć poważną dyskusję o prawie autorskim w internecie.

Może też uświadomi czytelnikom, jak niskiej jakości produkty tak często dostają. Przeglądając newsowy feed, są rzeczywiście skarmiani byle czym, jak zwierzęta tuczne. Bo łatwo chłonąć treści, które ktoś skopiował i wkleił. Nie wymaga to ani wysiłku, ani pieniędzy. Ale to, co Państwo tak często dostają, to nie jest dziennikarstwo.

Ciąg dalszy w sądzie?

Ta historia ma ciąg dalszy, epilog – być może w sądzie. Dehnel napisał na Facebooku do autora z Gazety.pl: „[Wydawało mi się, że] to, że potniesz mój wpis na kawałki i część z nich zastąpisz narracją trzecioosobową, nie znaczy, że masz prawo cokolwiek podpisać. BO TO NIE JEST TWOJA PRACA. Co więcej, NIE JEST TO PRACA DZIENNIKARSKA. (...) Powiem Ci, jak to się robi: streszcza się, a nie przekleją tekst, nakreśla problem, pyta ekspertów, (...) konfrontuje się ich z problemem. To – w odróżnieniu od tego tekściku – miałoby może realny wpływ na życie człowieka, któremu chcę pomóc”.

Dodał, że po tym szybko zadzwonili do niego z Gazety. Nie była to jednak próba zorganizowania akcji pomocowej dla sąsiada ani zaproszenie do szerszej dyskusji o przyczynach bezdomności. Raczej: „Zostałem poproszony – acz wyraźnie poproszono mnie zarazem, żeby w żadnym razie nie określać tego naciskiem, bo przecież to nie jest nacisk – przeedytował tekst, bowiem niektóre określenia godzą w dobre imię (Gazety.pl – przyp. JGO)”.

Można telefonicznie, przez prawnika, nie naciskać na autora, który sprzeciwia się kopiowaniu jego pracy. Można nie wywierać presji, przypadkiem wspominając o sali sądowej. Można też pamiętać, że jest jeszcze takie rozróżnienie.

Są dziennikarze i są mediaworkerzy. Każdy dziennikarz jest mediaworkerem – ale nie każdy, kto pracuje dla mediów, jest dziennikarzem. W branży mówi się, że są teksty i artykuły. Miejsce jednych jest w prasie – a drugich tylko na sklepowej półce.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną