Artykuł w wersji audio
To było tak niedawno! Trzy lata temu szef Google Eric Schmidt i Jared Cohen, szef think tanku Google Ideas i doradca gabinetów Busha i Obamy do spraw cyfryzacji, razem opublikowali książkę „The New Digital Age”, bardzo ciepło przyjętą wówczas przez polskich polityków i publicystów. W tej książce obiecywali nam rychłe nadejście globalnego triumfu demokracji za sprawą upowszechnienia dostępu do internetu. Dziś, kiedy wygląda na to, że demokracja jest w globalnym odwrocie – i w dużym stopniu dzieje się tak za sprawą negatywnych skutków internetu – czyta się ich słowa z rozrzewnieniem:
„Obywatelska partycypacja osiągnie niespotykany dotąd poziom, bo każdy, kto ma telefon komórkowy i dostęp do internetu, będzie mógł odegrać swoją rolę, promując przejrzystość i odpowiedzialność. Sklepikarz z Addis Abeby i sprytny nastolatek z Salwadoru będzie mógł publikować informacje o łapówkach i korupcji, ogłaszać nieprawidłowości wyborcze i ogólnie zmuszać rząd do rozliczeń. (...)
Bagno postprawdy
Ludzie próbujący głosić mity na temat religii, kultury, etniczności czy czegokolwiek innego będą musieli ciężko walczyć o utrzymanie swoich narracji na powierzchni, otoczeni przez morze dobrze poinformowanych słuchaczy (...). Szaman z Malawi może nagle odkryć, że jego społeczność traktuje go wrogo, jeśli ludzie będą mogli odnaleźć informacje podważające jego autorytet”.
Te przepowiednie spełniły się à rebours. Mieszkańcy Aleppo do samego gorzkiego końca mieli telefony komórkowe z dostępem do internetu. Niewiele im to pomogło. Przez cały czas wojny domowej w Syrii – która zaczynała się rozkręcać, właśnie gdy wyszła książka Cohena i Schmidta – internet działał ponad podziałami. Niestety, mieszkańcom terenów opanowanych przez fundamentalistów niespecjalnie pomagało to w zwalczaniu „mitów na temat religii, kultury, etniczności czy czegokolwiek innego”.
Odwrotnie, to raczej tzw. Państwo Islamskie uczyniło z Twittera i YouTube przerażająco skuteczny instrument wojny propagandowej, wrzucając filmy o obcinaniu niewiernym głów i zrzucaniu ich z dachów budynku. Skuteczności i profesjonalizmu pozazdrościłaby im niejedna firma działająca w internetowym marketingu. Gwiazdor tych filmów, nazwany przez media „Jihadi Johnem” (później zidentyfikowano go jako Mohammeda Emwazi), pracował zresztą w tej branży w Kuwejcie, zanim jego doskonały angielski akcent i zręczność w podrzynaniu gardeł doceniono w Państwie Islamskim.
Zamiast obiecywanego nam przez Schmidta i Cohena „morza osób dobrze poinformowanych” dostaliśmy bagno postprawdy. Miało być tak, że internet uniemożliwi obskurantyzm, dezinformację, manipulację, głoszenie mitów. A wyszło tak, że właśnie ludzie próbujący się w internecie trzymać staroświeckich reguł dochodzenia do prawdy są na straconej pozycji. Internet nie jest miejscem, w którym mieszkańcy Malawi poznają medycynę opartą na sprawdzonych faktach i odwrócą się od swojego szamana. Odwrotnie, jest miejscem, w którym mieszkańcy Zachodu znajdą reklamy typu „Onkolodzy go nienawidzą! Leczy raka pradawną metodą z Malawi!”.
Największe bzdury naszych czasów mają swój rodowód w internecie. Jenny McCarthy, celebrytka lansująca absurdalną tezę, że „szczepionki wywołują autyzm”, zapytana przez Oprah Winfrey o swoje kompetencje do głoszenia takich tez wbrew poglądom lekarzy, odpowiedziała z dumą, że ukończyła „Uniwersytet Google”. Innymi słowy, bezkrytycznie powtarza bzdury, które przez Google odnalazła na jakimś blogu albo tzw. filmie dokumentalnym na YouTube.
To na tej znakomitej uczelni możemy się dowiedzieć, że Barack Obama jest urodzonym w Kenii muzułmańskim komunistą, że samoloty pasażerskie rozpylają nad naszymi głowami tajemnicze substancje zwane chemtrails, że zamachy 11 września były sfingowane, podobnie zresztą jak zamach smoleński (nie wiecie, że to były dwa samoloty w dwóch różnych miejscach? Wpiszcie „dwa miejsca” do Google!), że prezydenta Komorowskiego łączą jakieś przestępcze związki z WSI, że Hillary Clinton stała na czele gangu pedofilów z siedzibą w pewnej waszyngtońskiej pizzerii.
Ta ostatnia teoria dla rozsądnego człowieka brzmi zbyt absurdalnie, żeby w nią uwierzyć. A jednak 28-letni Edgar Maddison Welch na początku grudnia wtargnął do tej pizzerii z bronią w ręku i groził, że będzie zabijać zakładników, dopóki nie pozna prawdy o PizzaGate. Po sprawdzeniu, że nigdzie jednak w tej pizzerii nie ukrywają się dzieci porwane przez Hillary Clinton, pozwolił się rozbroić. Niewiele zabrakło do ludzkich ofiar internetowej dezinformacji.
Jak mogliśmy się tak bardzo pomylić co do internetu? Kto jak kto, ale „rektor” tego „Uniwersytetu Google”, czyli magnificencja Eric Schmidt, powinien był już w 2013 r. wiedzieć, jakie monstrum wykreowała jego firma. A jeśli on tego nie wiedział, powinien był to wiedzieć Jared Cohen, szef googlowskiego think tanku.
Ich książka tymczasem pełna jest bezrefleksyjnego optymizmu, który robi wrażenie szczerego. Na początku 2013 r. nawet szefom wielkiej korporacji internetowej nie mieściło się w głowie to, że z internetu może przyjść coś niedobrego.
Wydawało im się – i skądinąd wiadomo, że Jared Cohen doradzał taką linię sekretarzom stanu w administracjach Busha i Obamy – że internet będzie promować wolność. A więc demokrację. A więc amerykański styl życia. A więc wolność słowa.
Uważaliśmy, że to niedemokratyczne reżimy w Salwadorze, Addis Abebie i Malawi (ciekawy jest ten zestaw przykładów w książce) powinny się bać internetu. To one będą zaraz obalane jeden po drugim przez sprytnych nastolatków ze smartfonami.
Tymczasem ostatnie lata pokazały nam zdumiewającą bezbronność Zachodu w sieci, którą Zachód sam zbudował na swoje nieszczęście. Chińscy, rosyjscy, islamistyczni i Bóg wie jacy jeszcze szpiedzy, trolle, terroryści i hakerzy buszują w nim jak na swoim prywatnym poletku.
Jak to się stało? Dlaczego nie wprowadzono elementarnych zabezpieczeń?
Częściowo odpowiada za to postawa, którą Evgeny Morozov nazywał solucjonizmem. Wystarczy, że usłyszymy, że istnieje techniczna możliwość rozwiązania jakiegoś problemu, a zaczynamy zachowywać się, jakby już go rozwiązano.
Ileż czytaliśmy artykułów o kolejnej aplikacji, która ma raz na zawsze rozwiązać jakiś problem – leczyć cukrzyków, karmić głodnych, demaskować skorumpowanych, dawać platformę wykluczonym. Czy któryś z tych problemów rozwiązano? Nie, ale media trąbiły o tym z entuzjazmem dziecka rozpakowującego prezent pod choinką (zwłaszcza jeśli tę aplikację napisała „grupa polskich studentów”), więc odbiorcom mediów udzielił się ten radosny nastrój i uwierzyli, że problem już odfajkowano.
Przez wiele lat media prześcigały się w coraz bardziej przesadzonych obietnicach eldorado, które przyniosą nam drukarki 3D. Mieliśmy na tych drukarkach drukować nie tylko kolejne drukarki, ale w zależności od fantazji dziennikarza piszącego artykuł także samochody (i części zamienne do samochodów), żywność, ubrania, domy i meble.
Backdoor, czyli tylne wejście
Niektórzy lewicowi intelektualiści rozpędzali się już nawet do wizji rewolucji, w której proletariusze spełnią marzenie Marksa, drukując sobie środki produkcji na drukarkach 3D. Nic z tego nie wyszło, ale teraz ci sami publicyści znaleźli sobie kolejną utopię – tym razem mają to być cyfrowe pseudowaluty oparte na technologii blockchain (takie jak bitcoin). Z tego też nic nie wyjdzie, ale przez jakiś czas będziemy się pocieszać artykułami o tym, jak technologia zbawi świat kolejnymi rozwiązaniami. A solucjonizm jest szczególnie zgubny, gdy rozmawiamy o samych technologiach.
Uratowanie internetu jest teoretycznie możliwe – łatwo znajdziemy opublikowane już dawno temu propozycje, jak zaprojektować sieć i jej najpopularniejsze usługi tak, żeby wyeliminować problem hejtu, inwigilacji, phishingu, fałszywych wiadomości czy wirusów. Polskie media pełne zawsze były artykułów typu „jak rozwiązać ten problem”. Publikowała je POLITYKA, publikowała „Gazeta Wyborcza”.
I tak dochodzimy do drugiego źródła problemu. Trawestując piosenkę The Police: „there is no technological solution”. Nie ma rozwiązania technologicznego. Zło zaczyna się po drugiej stronie klawiatury.
Internet odporny na ataki hakerów oraz chroniący użytkowników przed inwigilacją powinien wyglądać mniej więcej tak: wszelka komunikacja powinna wędrować przez sieć wyłącznie w postaci zaszyfrowanej (tzw. zasada end to end encryption). Tożsamość użytkowników powinna być kryptograficznie weryfikowana, gdy chcą zrobić przelew albo sprawdzić pocztę, ale powinna też istnieć możliwość anonimowej rozmowy o polityce (czy o czymkolwiek bądź).
Na razie jest odwrotnie. Firmy internetowe zaczęły szyfrować nasze wrażliwe dane na swoich serwerach (np. pliki zawierające nasze hasła czy numery kart kredytowych) dopiero po aferze Snowdena, kiedy ten temat stał się modny. „End to end encryption” nadal jest wyjątkiem, a nie regułą.
Co do prywatności i anonimowości, to z jednej strony weryfikacji nie ma tam, gdzie być powinna – dlatego np. złodziejom tak łatwo jest udawać bank przed nami, a nas przed bankiem (czyli okradać nas przez tzw. phishing), tak łatwo można się też włamać na nasze konta mailowe czy facebookowe. Ale z drugiej strony, jeśli dysydent w Rosji czy Chinach będzie chciał anonimowo krytykować władze, biada mu, bo ten system zaprojektowano tak, żeby w końcu wpadł, nawet jeśli będzie przestrzegał środków ostrożności.
Dlaczego? Bo internet ukształtowano pod dyktando potężnego lobby służb specjalnych i biznesu. Biznes nie chce naszej anonimowości, bo chce śledzić każdy nasz krok – metaforyczny (ze strony WWW na inną stronę) i dosłowny (bo śledzą nasze ruchy po mieście poprzez lokalizację naszej komórki).
Tego samego chcą służby. A do tego chcą jeszcze, żeby każdej usłudze sieciowej towarzyszył backdoor, czyli tylne wejście, którym w razie czego można się posłużyć, żeby zajrzeć na konto obywatela (który nawet nie musi jeszcze być o cokolwiek podejrzewany – i w Polsce, i w USA uprawnienia służb specjalnych są szokująco duże). Specjaliści od bezpieczeństwa tacy jak Bruce Schneier od lat zwracają uwagę na konsekwencje takiego rozwiązania: jeśli raz umieścimy w serwisie backdoor, korzystać z niego będą mogli wszyscy.
Nie tylko „nasze” służby czy nawet służby państw zaprzyjaźnionych. Prędzej czy później sekret wycieknie także do innych służb specjalnych i pospolitych grup przestępczych, a na koniec usługa „włamu na konto” dojdzie do standardowej oferty każdej grupy „tanich drani”, razem z „usypianiem ekstra proszkiem, uduszeniem przez pończoszkę, obrzydzaniem cynaderką i usuwaniem śladów ścierką”. To się już dzieje.
Internet miał spełniać zbyt wiele celów; w dodatku sprzecznych ze sobą. Miał dawać głos dysydentom, ale jednocześnie przemysłowi reklamowemu miał dać możliwość wytropienia każdego internauty i sprawdzenia jego zarobków, miejsca pracy i miejsca zamieszkania. Miał umożliwić „oddolną kontrolę władzy”, ale jednocześnie dać władzom możliwość odgórnego sprawdzenia, kto, z kim, kiedy i dlaczego. Miał umożliwić „demaskowanie nieprawdy”, ale jednocześnie pozwolić korporacjom na zarabianie na reklamach przy tej nieprawdzie wyświetlanych. Miał przynieść decentralizację dyskursu, ale jednocześnie dać możliwość koncentracji usług monopolistycznym firmom takim jak Google czy Facebook.
Firmy internetowe dają nam złudne poczucie bezpieczeństwa, wymuszając na nas tworzenie haseł zawierających wielkie i małe litery, cyfry, znaki niealfanumeryczne, krew dziewicy i włos jednorożca. Tylko że potem trzymają te hasła w niezaszyfrowanym pliku tekstowym, do którego łatwo się dostać przez backdoor. Teoretycznie nie wolno im tak robić. Praktycznie mają niemal nieograniczone możliwości zasłaniania się tajemnicą przedsiębiorstwa, więc żaden podmiot typu GIODO nie może tego nawet skontrolować.
Bo tu mamy trzecie – i już ostatnie – źródło problemów. Bezpieczeństwo internetu jest kwestią równie istotną jak bezpieczeństwo banków, energetyki czy infrastruktury drogowej. „Awaria internetu” zaczyna mieć skutki równie dramatyczne jak „awaria prądu”.
A jednak, o ile firmy energetyczne, finansowe czy transportowe podlegają najrozmaitszym państwowym kontrolom i regulacjom, firmy internetowe wyjęto spod tych regulacji. 20 lat temu uzasadniano to tym, że po pierwsze, te firmy są małe i biedne i trzeba im dać fory na starcie, a po drugie, przecież to tylko zabawa, nic złego nie wyniknie z wycieku czyjegoś konta na Yahoo.
Skutek z perspektywy czasu był oczywisty: dzięki tym przywilejom te firmy przestały być małe i biedne. Stały się wielkie i bogate, a więc na tyle potężne, że teraz już nie pozwolą sobie odebrać tych przywilejów. Mają je nadal, choć dziś to już nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia.
W 2013 r. – tym samym, w którym Schmidt i Cohen opublikowali „The New Digital Age” – ja napisałem książkę „Internet. Czas się bać”. Ostrzegałem w niej, że przywileje monopolistycznych internetowych korporacji i samowola służb specjalnych prowadzą do bezpośredniego zagrożenia demokracji. Ta infrastruktura jest stworzona do dyktatury. Państwa komunistyczne mogły tylko marzyć o tak skutecznej cenzurze i inwigilacji, jaką można osiągnąć przy pomocy Facebooka, Amazona, Apple, Google i operatorów telekomunikacyjnych.
Istnienie tych monopoli i dalekosiężne zagrożenia związane z permanentnym nadzorem obywateli kiepsko zaś pasują do demokratycznych swobód obywatelskich. Ta rozbieżność jest jak strzelba Czechowa, która prędzej czy później wystrzeli w ostatnim akcie, zabijając demokrację.
W 2013 r. można jeszcze było coś zrobić, żeby temu zaradzić. Teraz już chyba na to za późno. Czas, żeby się bać, już minął. Pozostało nam już tylko wypić drinka w foyer i wrócić na widownię. Już dzwoni dzwonek zapowiadający ostatni akt tragifarsy „Internet i demokracja”.
***
Wojciech Orliński – dziennikarz, pisarz, publicysta. Od 1997 r. związany z „Gazetą Wyborczą”, gdzie pisze głównie o kulturze masowej. Publikował m.in. w „Sztandarze Młodych”, „Wiadomościach Kulturalnych”, „Krytyce Politycznej”. W 1993 r. razem ze Stefanem Zgliczyńskim założył pismo „Lewą Nogą”. Autor m.in. „Co to są sepulki? Wszystko o Lemie” (Znak 2007), „Internet. Czas się bać” (Agora 2013), „Polska nie istnieje” (NCK 2015). Od 2006 r. prowadzi popularny blog „Ekskursje w dyskursie”.