O nieprawidłowościach na początku śledztwa dotyczącego zaginięcia 19-letniej Iwony Wieczorek, która wracała nad ranem 16 lipca 2010 roku z dyskoteki w Sopocie i niecały kilometr od domu zniknęła jak kamień w wodę, pisaliśmy w POLITYCE już w 2013 roku w artykule pt. „Zniknięta”. Sprawa od początku była bardzo głośna. I jednocześnie długo bagatelizowana przez policję.
Pierwsza próba weryfikacji zeznań najważniejszych świadków, z którymi dziewczyna spędziła ostatnie godziny, nastąpiła dopiero pół roku później, wiosną 2011 roku, bo dopiero wtedy zebrano dane z BTS (stacji przekaźnikowych telefonii rejestrujących każdy logujący się w tej okolicy telefon) i billingi telefoniczne. Po roku, gdy śledztwo nie poruszało się do przodu, akta wziął do Biura Służby Kryminalnej Komendy Głównej Policji jego szef insp. Marek Dyjasz. To jego ludzie z sieci BTS i telefonicznych bilingów wyłuskali numer telefonu, który, jak określono, poruszał się po „drodze tożsamej”, którą wracała do domu Iwona Wieczorek.
Na dodatek nie był to numer przypadkowego przechodnia, bo z kolejnej notatki policjanta wynika, że z owym tajemniczym numerem szczególnie często kontaktował się tej nocy, a także później, chłopak, z którym Iwona Wieczorek spędziła ten wieczór i z którym się pokłóciła. To w sumie kilkaset połączeń.
Okazało się, że telefon należy do kobiety. Z billingów wynika, że ich kontakty telefoniczne uaktywniały się później za każdym razem, gdy publicznie wracał temat Iwony Wieczorek i przy okazji każdej akcji policji w tej sprawie, a także przed wejściem na komendę i po wyjściu, gdzie zostali wreszcie wezwani po wielu miesiącach.