Gdy w grudniu 2017 roku usłyszeliśmy, że Ministerstwo Sprawiedliwości zamierza ponadtrzykrotnie podnieść opłaty za rozwód, ludzie wiedzieli swoje: rządzący znów próbują przypodobać się biskupom. Z pomysłu, że rozwiązanie małżeństwa miałoby kosztować 2 tys. zł, wycofano się, za to niebawem usłyszeliśmy o obowiązkowych mediacjach dla rozwodników. Spotkania rozstającej się pary z inną parą – ludzi wyspecjalizowanych w rozwiązywaniu konfliktów – mogą mieć sens. Na przykład w sytuacji, gdy rodzice nie są w stanie podzielić opieki nad dzieckiem, bo w ogóle nie potrafią już ze sobą rozmawiać. Ale mogą też sensu nie mieć – gdy na koniec prowadzonych przez wiele miesięcy mediacji jedno mówi, że nie podpisze umowy. Nie, bo nie. I co mu/jej zrobisz?
W przypadku gdy przy stole mediacyjnym ofiara ma spotkać się z katem, owa konfrontacja jest niczym innym jak torturą. Te i podobne argumenty padły, a jednak resort Zbigniewa Ziobry ciągle forsuje te obowiązkowe mediacje.
Czytaj także: Prawie 20 proc. Polaków doświadcza przemocy ekonomicznej
Nowy bat na rozwodników
A teraz rząd ma jeszcze jeden pomysł. Przy okazji zapisania wszystkich pracujących Polaków do tworzonych właśnie Pracowniczych Planów Kapitałowych (potrącając im z pensji większe niż dziś składki na godniejszą starość) rząd wymyślił, że gdyby para wzięła rozwód, ZUS potrąci sobie część emerytalnych składek. W zwykłej sytuacji pieniądze te miały zabezpieczać starość współmałżonka.