Idzie o zapowiedziany na drugi tydzień kwietnia ogólnopolski protest we wszystkich placówkach oświatowych: od przedszkoli po licea. Do oficjalnej narracji przebiło się głównie to, że nauczyciele chcą podwyżek. To prawda, chcą gratyfikacji za to, że na ich barki zepchnięto uporanie się z chaosem nazywanym „reformą” edukacji. Za pracę w podzielonych na połowy salach lekcyjnych od siódmej rano i w soboty (bo trzeba było gdzieś upchnąć dodatkowych uczniów), pracę na zmienianych na chybcika podstawach programowych – chcą czegoś więcej niż od 1,8 tys. do 2,5 tys. zł na rękę. I to po 80–115-złotowych podwyżkach, które rząd, obiecujący pieniądze gdzie popadnie, litościwie im rzucił.
Kłopot z kwietniowymi egzaminami
Kłopot z kwietniowym terminem powszechnego strajku polega na tym, że (o ile potrwa dłużej) zazębi się z terminami egzaminów gimnazjalistów i ósmoklasistów. Nauczyciele mówią, że także w czasie strajku zapewnią dzieciom opiekę – ale nikt nie ma pewności, jaka to będzie opieka i jak przebiegną egzaminy.
Czytaj także: O co walczą polscy nauczyciele?
Biorąc pod uwagę to, co minister edukacji zgotowała dzieciakom w ramach powszechnego szaleństwa nazywanego „reformą”, w morzu problemów, kłopotów, stresów, a nieraz i dramatów, niedogodności egzaminów pisanych ze strajkiem w tle dzieciaki mogą nawet nie zauważyć.