O pomniku, który jeździł kolejno
Pomnik wołyński od lat jeździ po Polsce. I nikt go nie chce
Monument w kształcie orła z koroną mierzy prawie 15 m. W skrzydłach rozpostartych na 7,5 m wpisano nazwy wiosek wymordowanych przez UPA. Z krzyża wyciętego w ptaku idą ku górze trójzębne widły (nawiązujące do ukraińskiego tryzuba), na które autor nabił dziecięce ciało. U podstawy bryły stoi płonąca czteroosobowa rodzina naturalnej wielkości. Za nią płot z trzema główkami na sztachetach. Czwarta rzucona na ziemię.
Pomnik wyruszył z Ameryki przed trzema laty jako podarunek Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce. Akurat wtedy w sejmowej debacie odżył wątek rzezi, jakiej dopuścili się na Polakach ukraińscy nacjonaliści. Od tego czasu nie znalazł miejsca w kilku ojczystych miastach. I choć wart jest sporo, bo 240 tys. dol., to zamiast stać na cokole, leży rozłożony na części w gliwickich zakładach urządzeń technicznych
Mimo to monument ciągle sieje strach. Tym razem w podkarpackiej Komańczy, gdzie mieszka wielu Ukraińców. Dar z Ameryki chce postawić na prywatnym podwórku anonimowy patriota. Wójt boi się, że sprawa może doprowadzić do rękoczynów. Zaś przeciwnicy „kompozycji w brązie” grożą postawieniem w pobliżu kontrpomnika, też zresztą w brązie.
Ale wróćmy do początku.
Stacja Rzeszów. O dosłowności w wymowie
Najpierw, licząc na reprezentacyjną lokalizację, monument zatrzymał się w Rzeszowie. Lokalnym władzom nie przypadł tam wizualnie do gustu. Nieoficjalnie mówiło się o epatującej okrucieństwem wizerunkowej bombie, która wszystkiego ma za dużo. Oglądającym go w internecie kojarzył się z plakatami antyaborcyjnymi, okładkami płyt Nergala, klipami norweskich satanistów, a nawet karaibskimi instalacjami ku czci voodoo. Proponowali nieudaną figurę odesłać za ocean.
W końcu głos zabrał sam prezydent Tadeusz Ferenc i był kategorycznie na nie wobec tak nachalnej konstrukcji, dopraszającej się dosłownością o kolejny Wołyń.