Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Reportaż TVP o LGBT to mokry kapiszon, ale i dziennikarska zdrada

Marsz Równości w Nowym Sączu Marsz Równości w Nowym Sączu Adrianna Bochenek / Agencja Gazeta
„Inwazja” to nie żadna „wcieleniówka”, lecz wulgarne wtargnięcie – pod pretekstem pracy dziennikarskiej – w życie niewinnych ludzi. Stosowanie takich metod okrywałoby TVP hańbą, gdyby jeszcze miała cześć.

Przyznam się, że z lękiem oglądałem szumnie zapowiadany przez TVP „reportaż wcieleniowy” Przemysława Wenerskiego pod złowieszczym tytułem „Inwazja”, poświęcony „ideologii LGBT”, zwłaszcza marszom równości i kwestii edukacji seksualnej w szkołach.

O tym, że taki reportaż powstanie, wiadomo było od wielu tygodni, gdyż działacze Kampanii Przeciw Homofobii, współorganizującej marsze, zdemaskowali podającą się za wolontariuszkę dziennikarkę nagrywającą i filmującą za pomocą sprzętu szpiegowskiego ich spotkania. Można by się było spodziewać, że z wielogodzinnego zapewne materiału szpieg przebrany za dziennikarza (czy też dziennikarz w roli szpiega) wyłuska coś „mocnego”. Nie udało się. Wyszedł z tego mokry kapiszon.

Nie tylko nagrania z ukrytych mikrofonów i kamer były kompletnie pozbawione wszelkiej sensacji, lecz i cały dokument zrobiony został bez polotu. Jest po prostu nudny. Wygląda, jakby nic się nie udało, ale na siłę i tak trzeba było go zmontować. Zamiast sensacyjnych, wywołujących oburzenie obrazków i wypowiedzi dostaliśmy dość letni wizerunek młodzieży oddającej się idei wolnej miłości (bądź czemuś w tym rodzaju) – młodzieży raczej grzecznej niż grzesznej. Ot, przebierańcy urządzają nieskromną maskaradę.

Tak pomyśli nieuprzedzony i nieznający problemu LGBT widz – dopóki nie usłyszy od komentatorów, co ma o tym sądzić. Przyczepiono się do jakichś wyrwanych z kontekstu trzech czy czterech zdań, które po nachalnym zmanipulowaniu mogłyby zostać zinterpretowane jako niestosowne czy niemądre. Nic więcej. Jeśli zaangażowanie takich sił i środków dało rezultat tak mizerny, to doprawdy – nieuprzedzonemu i samodzielnie myślącemu widzowi środowisko działaczy LGBT musi jawić się jako spokojne i kulturalne.

Dla kogo jest reportaż TVP?

A co z widzem uprzedzonym lub skutecznie „uprzedzanym” przez TVP? I on pewnie będzie w głębi duszy zaskoczony, że ci „zboczeńcy” tacy mało straszni. Dlatego twórcy reportażu zmuszeni byli posunąć się do zwykłych, acz niezwykle podłych insynuacji, bez żadnego oparcia w zebranym materiale, na czele z tą ze wszystkich najpodlejszą – jakoby ukrytym celem marszów równości i edukacji seksualnej było zalegalizowanie pedofilii, do czego prowadzą związki partnerskie i adopcja dzieci przez pary homoseksualne.

Aby skołowany widz wiedział, co ma sobie myśleć, materiał filmowy skojarzono z wypowiedziami prawicowych komentatorów – na czele z Pawłem Lisickim, Andrzejem Nalaskowskim i Bronisławem Wildsteinem. To oni opowiedzieli nam, czegóż to ci straszni lewacy nie chcą zrobić z naszym społeczeństwem, bo jakoś od negatywnych bohaterów reportażu nie dało się tego wydobyć. Oczywiście pisowska szkoła dziennikarstwa nie przewiduje możliwości wypowiedzenia się „drugiej strony” ani zróżnicowania opinii ekspertów. Widz nie dostał więc innej szansy – musi uwierzyć, że trwa sterowana z zagranicy inwazja bezczelnych lewackich prowokatorów, rzucających wyzwanie moralności publicznej i tradycji, bezpardonowo atakujących ład publiczny oraz największe świętości Polaków, na czele z wiarą katolicką i jasnogórskim sanktuarium. A gdyby ktoś jednak pomyślał, że może jest w tym jakaś racja, np. walka o równouprawnienie, to red. Lisicki zapewnia, że to tylko pretekst dla obyczajowej rewolucji.

Reportaż pokazuje wiele obrazków z marszów równości, np. gdańskiego i płockiego. Podkład muzyczny jak z filmów grozy. Widać straszliwe „cyce” i – o zgrozo! – całujących się mężczyzn. Matki boskie w tęczowej aureoli i coś, co w literaturze katolickiej nazywa się sromem niewieścim w koronie – to na dowód bluźnierstwa. Do tego symbole ważnych organizacji, które „za tym stoją”, jak SLD i KOD. Z nagrań ukrytego mikrofonu wynika, że działacze i organizatorzy przemieszczają się autobusami, jeżdżąc na kolejne marsze, a ktoś tam nawet dostaje delegację. Ma to niby dowodzić, że marsze równości to „akcja zorganizowana”. Czyżby miała być niezorganizowana? Obecność grupy działaczy na kilku imprezach ma je kompromitować zapewne jako dowód na to, że ktoś tu coś propaguje i „szerzy”. A jak propaguje, to oczywiście ideologię, czyli komunę. To zupełnie inaczej niż w przypadku ewangelizacji, gdzie wszak nikt niczego nie propaguje, nie organizuje, autobusów nie używa, a od pieniędzy wszyscy uciekają.

Nie udało się przyłapać marszów równości na niczym

Autorzy reportażu powtarzają tezę, iż marsze równości są antykościelne i antyreligijne. Owszem, poniekąd są. Może szkoda, że tak mało, bo nagranie prywatnej rozmowy z autobusu, podczas której padała jakaś dobrotliwa kpinka, albo aluzje do ikonografii kościelnej to doprawdy nic jak na grozę, którą budzą dzieje fanatyzmu religijnego i konfliktów religijnych. Jak zawsze przy okazji reportaży o marszach równości nie omieszkano pokazać ks. Niemca odprawiającego mszę na marszu w Warszawie, sugerując – wbrew faktom – że jest to szyderczy happening w wykonaniu prowokatora przebranego za księdza. Ksiądz jest prawdziwy i msza prawdziwa – tyle że nie rzymska. To już są jednak sprawy dla TVP niepojęte.

Nie udało się przyłapać marszów równości na niczym, czego by wcześniej nie wiedziano. Nie udało się nikogo skompromitować ani zdemaskować. „Dziennikarskie śledztwo” spaliło na panewce. Odrobinę lepiej poszło z drugim tematem reportażu, którym była „seksedukacja” i wstrętni politycy podpisujący kartę LGBT (Rafał Trzaskowski – prezydent Warszawy) i wspierający organizacje walczące o prawa osób LGBT poprzez udzielanie im tanich lokali z zasobów miejskich (jak w Poznaniu). Do zohydzenia edukacji seksualnej w szkole znów posłużyły nagrania z ukrytej kamery. Dziennikarce udającej nauczycielkę udało się nagrać niezbyt zręcznie brzmiące i może niezbyt mądre wypowiedzi jednej z edukatorek pracujących z dziećmi. Jedna wypowiedź wskazywała, że te same materiały mogą uchodzić za pornografię bądź nie zależnie od tego, w jakim celu i z jakim nastawieniem się je ogląda. Można było wyprowadzić stąd wniosek (nie wiem, czy słuszny), że nagrana osoba pokazuje zdjęcia pornograficzne dzieciom.

Druga „skandaliczna” wypowiedź była o tym, że do dzieci trzeba czasem mówić „podstępem”. Eksperci zapałali świętym gniewem. Prof. Lew-Starowicz wołał, że pokazywanie dzieciom pornografii to kryminał, a dr Rotkiel – że podstępy to rzecz niedopuszczalna. Państwo najwyraźniej dali się wpuścić w maliny. Ten nieszczęsny „podstęp” to nieudolnie wyrażona myśl, że do dzieci trzeba mieć „podejście”. Jeśli zaś chodzi o pokazywanie tego i owego, to wprawdzie nie wolno pokazywać pornografii, lecz wolno i trzeba pokazywać na zajęciach z wychowania seksualnego materiały ilustrujące zachowania seksualne – zwłaszcza gdy ma się do czynienia z dziećmi mającymi dostęp do pornografii w internecie.

Lekcje edukacji seksualnej służą m.in. zminimalizowaniu negatywnych skutków oglądania przez dzieci filmów pornograficznych, co jest dziś zjawiskiem absolutnie masowym. To wielka sztuka – w sposób delikatny, lecz i prawdomówny pokazać dzieciom miłość wraz z jej fizyczną stroną, tak aby uchronić je przed chaosem i wulgarnością seksualną, uczulić na własną nietykalność i godność, poinformować o faktach związanych z płcią i rozrodczością, przezwyciężyć przesądy i pruderię, prowadzące do nerwic i szkodzących rozwojowi psychoseksualnemu.

„Inwazja” to nie żadna „wcieleniówka”, lecz wulgarne wtargnięcie

„Inwazja” to niby zwykły dokument propagandowy, zohydzający przeciwnika politycznego i kulturowego za pomocą klasycznych środków manipulacji. Jednak nie do końca. W tym przypadku mamy bowiem do czynienia nie tylko z typowymi dla takich materiałów kłamstwami, insynuacjami czy deformacjami czyichś intencji i słów. Autorzy dopuścili się tu bowiem zastosowania technik śledczych, na które etyka dziennikarska pozwala wyłącznie w przypadku tworzenia materiałów dotyczących przestępczości i zjawisk patologicznych bądź też materiałów służących ochronie środowisk w ten sposób infiltrowanych przed dyskryminacją lub innymi zagrożeniami.

Udawania wolontariuszki bądź nauczycielki, aby podstępnie nagrać rozmowy działaczy legalnie działającej organizacji społecznej, a tym bardziej rozmowy prywatne, które następnie wykorzystano bez zgody zainteresowanych, to drastyczne naruszenie zasad wykonywania zawodu dziennikarza, będącego wszak zawodem zaufania publicznego. Można dyskutować, czy koronowanie waginy bądź chodzenie po ulicy z nagim biustem jest w porządku. Ja akurat wolałbym, żeby ludzie tak nie robili. Jednak bez wątpienia czynem nieporównanie bardziej społecznie szkodliwym jest naruszenie przez dziennikarzy telewizji publicznej miru domowego i prywatności ludzi, którzy nie popełniają przestępstw.

„Inwazja” to nie żadna „wcieleniówka”, lecz wulgarne wtargnięcie – pod pretekstem pracy dziennikarskiej – w życie niewinnych ludzi. I jeśli cokolwiek w tym wydarzeniu, jakim jest emisja „Inwazji”, zasługuje na potępienie, to dziennikarska manipulacja i dziennikarska zdrada, jaką jest w każdym przypadku nieuzasadniony kamuflaż. Stosowanie takich metod okrywałoby TVP hańbą, gdyby jeszcze miała cześć.

Czytaj także: Tak wyglądają „strefy wolne od LGBT”

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną