Doktor n. med., specjalista pulmonolog, Wojciech Skucha: – Chorzy czują się tak, jakby ktoś ich cały czas podtapiał i tylko na chwilę pozwalał się wynurzyć i zaczerpnąć powietrza. Szczególnie widać to podczas nawet niewielkiego wysiłku, ubierania się, wykonywania najprostszych czynności życiowych.
Pani Danuta ma 68 lat i przewlekłą obturacyjną chorobę płuc (POChP), jest niewydolna krążeniowo z tzw. sercem płucnym (serce choruje, bo niewydolne są płuca), była przygotowywana do operacji zastawki, ale ze względu na zły stan ogólny lekarze odstąpili od zabiegu. Zoperują ją tylko w przypadku zagrożenia życia. Na razie dostała aparat tlenowy i wypis do domu. Tam czeka, aż zwolni się jakiś respirator. Czyli aż ktoś umrze albo jego stan tak się pogorszy, że mechaniczna wentylacja nieinwazyjna (maska lub ustnik) nie wystarczy i trafi na oddział intensywnej terapii, gdzie go zwiotczą, zaintubują i powietrze będą wtłaczać za pomocą rury w tchawicy. Bo szanse na to, że ktoś się poprawi na tyle, że nie będzie musiał być wentylowany, są znacznie mniejsze: ta choroba jest jak równia pochyła.
Oddech zastępczy
Najpierw wystarcza farmakoterapia. Potem silniejsze leki i nebulizacja. Etap trzeci – pacjent czuje się, jakby przebywał na wysokości 5 tys. m n.p.m. i oddychał rozrzedzonym powietrzem, więc kilka, kilkanaście godzin dziennie oddycha tlenem z koncentratora. Wreszcie trzeba wspomagać oddychanie za pomocą respiratora i na tym etapie jest pani Danuta. Na końcu jest przeszczep płuc lub agonia.
Pani Danucie mimo ciągłej duszności i lęku musi wystarczyć aparat tlenowy, który poprawia natlenienie krwi. Ale natlenienie krwi nie wystarcza.
Główny problem pacjentki to wzrost poziomu dwutlenku węgla we krwi. To powoduje zaburzenia wielonarządowe.