MARTYNA BUNDA: – Trzy lata. Średnio tyle czasu badane przez panią pary spędziły w rozłące. Bo praca, kariera, zobowiązania. To długo.
ANTONINA STASIŃSKA: – Bardzo długo. Tymczasem takie związki, żyjące na odległość, to znak naszych czasów, a w tym wypadku także pokoleniowe doświadczenie. W grupie, którą badałam, 26–30-latków, ta formuła związku okazała się zaskakująco powszechna. Gdy wrzuciłam na Facebooka post, że szukam par, które zgodziłyby się wziąć udział w badaniu, zaskoczyła mnie skala odzewu. Post udostępniano wiele razy, oznaczano znajomych. Skorzystałam z zaledwie części propozycji rozmowy, fizycznie nie byłabym w stanie podołać wszystkim.
Dużo jest takich związków?
Jeśli tylko co dziesiąty młody człowiek miałby być w takim związku, oznaczałoby to dziesiątki tysięcy par i w moim poczuciu jest to bliskie prawdy.
Mówimy o stałych związkach.
Badałam relacje trwałe, z co najmniej półrocznym, ale zwykle dłuższym stażem. Takie, w których partnerzy poznali już wzajemnie swoje rodziny i którzy deklarują, że chcą być razem. Miałam wśród rozmówców parę organizującą ślub, która właśnie zamieszkała razem w Polsce. Badałam związki ludzi, którzy planowali wspólne życie, mieszkając w innych miastach albo wręcz na różnych kontynentach.
Ciekawe, że chcieli o tym mówić.
Życie na odległość jest ogromnie wymagające, a do tego nie mieści się w społecznym poczuciu normy. Takie związki postrzegane są jako wątpliwe, bywa że podważana jest ich wartość – bo co to za związek bez wspólnego stołu i łóżka? I może stąd wielka potrzeba moich badanych, by o sobie opowiedzieć.
W Polsce w ostatnich latach znacznie przybyło mieszanych małżeństw. W Wielkiej Brytanii już co dziesiąty ślub jest międzynarodowy, a akceptacja dla zagranicznego zięcia bądź synowej rośnie.
Ale sytuacja związków, o których mówimy, jest szczególna. W przypadku tych par problemem są nie różnice kulturowe, które często schodziły na dalszy plan lub uważane były za niewielkie, ale kwestia podstawowa: brak wspólnej codzienności. Związek na odległość jest wedle moich rozmówców koniecznością, etapem przejściowym, który prowadzi do wspólnego zamieszkania. Jednak z powodów niezależnych od badanych trwa długo.
To miłości z Erasmusa?
W większości przypadków badani poznali się właśnie na różnych wymianach. Erasmusy, inne programy studenckie, wyjazdy, staże z pracy. Jedna para poznała się na kursie językowym w Australii: Polak i Kolumbijka chcieli podszlifować angielski. Ale zdarzały się też znajomości zawarte przez internet. W tym pokoleniu związki często zaczynają się dzięki technologii, trzy pary spośród badanych spotkały się dzięki aplikacji Tinder. Człowiek trafia do nowego miasta, w którym nikogo nie zna, szuka kogoś. Do tańca, towarzystwa, do randkowania.
A potem Erasmus się kończy, praca się kończy i jedna osoba musi wyjechać. Ile czasu potrzeba, żeby związek się zawiązał na tyle, by był kontynuowany na odległość?
Czasem bardzo niewiele. Cechą takich związków jest to, że ponaglają kolejne etapy. Wymuszają szybką deklarację, że chcemy to ciągnąć dalej. Znamy się trzy miesiące albo wręcz tylko miesiąc, ale zakochaliśmy się w sobie i żeby się zobaczyć – a chcemy się zobaczyć – potrzebujemy planu. Nie ma czasu na „zobaczymy, jak się to potoczy”.
Nie ma związku na odległość bez zaufania, ale i bez starań - zaplanowania, zrealizowania, zorganizowania się.
Plan to rodzaj deklaracji, dzięki której związek może się rozwijać?
Ma ważną funkcję stabilizatora związku, bo nadaje mu strukturę, a partnerom daje poczucie bezpieczeństwa i kontroli nad czasem i przestrzenią, która ich dzieli. Związek na odległość ma to do siebie, że jest bardzo nierówny. Są momenty ekscytacji, momenty magiczne i długie okresy samotności, czasem również frustracji. Spotkania „na żywo” przybierają formę czasu wyjątkowego, rodzaju święta, czasu sacrum, którego celebrowanie wymaga dobrze zorganizowanego planu. Nawet jeśli nie są to wakacje, praktyki moich rozmówców wskazują na to, że ich fizyczne spotkania różnią się od życia codziennego – czasu profanum. Przed spotkaniem partnerzy często starają się wypełnić jak największą ilość obowiązków – „uporządkować sprawy”, „oczyścić grafik” tak, by w tym szczególnym wspólnym czasie móc cieszyć się sobą.
Ale nawet czas sacrum nie jest łatwy. Najczęściej nawet podczas tych spotkań nie ma własnej przestrzeni, bo młodzi ludzie mieszkają z rodzicami. Trzeba też na nowo przełamać specyficzną barierę, która czasem tworzy się po przerwie – poczucie, że jest jakoś dziwnie, inaczej. Po dniu, dwóch, gdy partnerzy ponownie się ze sobą oswoją, gdy już czują się naturalnie i swobodnie, znów trzeba się rozstać.
Jak często spotykają się takie pary?
To oczywiście zależy od pary i od dystansu, jaki dzieli partnerów. Zwykle nie częściej niż raz w miesiącu, raz na dwa miesiące. Mówimy o ludziach, którzy mają pracę, studia, zobowiązania. Jeśli widzą się raz na dwa tygodnie, to najczęściej na weekend bądź cztery dni – to zawsze za mało czasu. Ale była wśród badanych para, która nie widziała się pół roku: Polka i Argentyńczyk.
Rodzice nie zniechęcają dzieci do narzeczonego zza oceanu?
W badanej grupie zwykle bardzo wspierali związki swoich dzieci.
Co cementowało związki?
Poczucie, że się rozumieją. Podobieństwo mentalne, te same wartości plus wzajemna atrakcyjność. Zakochanie. Co ciekawe, jak mówiłam, badane pary nie widziały problemu różnic kulturowych. Są z podobnych środowisk, są przedstawicielami współczesnego pokolenia, które ma podobne doświadczenia, niemalże niezależnie od kraju. Nie widzą inności partnera jako przeszkody. Jeśli coś ich dziwiło, to najwyżej drobiazgi z poziomu języka. Na przykład dla osób z kręgu anglosaskiego uniwersalny angielski, którym mówią ich polscy partnerzy, okazuje się zaskakująco bezpośredni, trochę obcesowy. Oni użyliby dłuższych zwrotów grzecznościowych. Ale składają swoje wrażenie na karb różnic językowych. W ogóle przebadane przeze mnie związki charakteryzowały się dużym poziomem wyrozumiałości. Braniem w nawias. Braniem poprawki, że intencje mogły być inne niż wrażenie, które powstało – bo przecież tylko się słyszeli albo do siebie pisali.
Widzieli jakieś plusy swojej sytuacji?
Pytałam i o to. Wszyscy mówili jednym głosem – że jeśli przetrwali coś tak trudnego jak etap życia na odległość, to przetrwają wszystko. Każde inne kłopoty.
Zdrady nie są problemem?
Raczej nie. Filarem tych związków jest zaufanie. Bez niego – jak podkreślali badani – nie ma szans na utrzymanie związku na odległość. Jeden z rozmówców, opisując poziom zaufania, jaki trzeba mieć, mówił, że jeśli związek na odległość ma się udać, istnieje tylko jedna rada: skoczyć z klifu i liczyć, że się wyląduje. Realny problem to brak wspólnej codzienności. Zwyczajności. Wspólnego czasu w jednej przestrzeni fizycznej. Niby można się wszystkim podzielić, ale nie można przekazać nic, co wychodzi poza słowa. W dodatku słowa przekazanego za pomocą technologii.
Słowa w języku obcym?
Tak właśnie. A przecież są z pokolenia, dla którego odpowiednia komunikacja jest w centrum uwagi, zresztą w ogóle komunikacja jest w centrum uwagi ponowoczesnych czasów. Większość ludzi z tej generacji ma sporą wiedzę psychologiczną. Ma świadomość, jak powinna wyglądać zdrowa relacja i jak ważną jej częścią jest komunikacja. Socjolożka Małgorzata Jacyno w „Kulturze indywidualizmu” pisze wręcz, że obecnie wzorem i modelem relacji intymnej staje się relacja terapeutyczna, a więc idealny związek to taki, który oparty jest na dobrej komunikacji. A w związku na odległość wszystko to zostaje zredukowane. Często do słowa pisanego i to w skrótowej formie, bo dla badanych przeze mnie par właśnie WhatsApp lub Messenger pozostawały podstawowymi narzędziami codziennej komunikacji.
Dlaczego właśnie Messenger, bo darmo?
I można się czymś podzielić natychmiast. Ciągła dostępność mentalna jest jakąś rekompensatą za brak fizycznego kontaktu.
Ale wiadomość pisana ma to do siebie, że można ją skasować. Nie wysłać.
Można też wiele przemyśleć, pisząc. Dobrać słowa uważnie. Co jest symboliczne dla tych relacji. Bo okazują się oparte na odpowiedzialności, namyśle. Nie ma związku na odległość bez zaufania, ale i bez starań – zaplanowania, zrealizowania, zorganizowania się.
To cechy osobowości badanych?
Powiedziałabym, że to cecha współczesności. Że gotowość do życia w związku na odległość jest właśnie symptomem szczególnej cechy mojego pokolenia. Vincent Kaufmann, Manfred Bergmann i Dominique Joye wprowadzili do języka nauk społecznych pojęcie motility, na określenie zdolności do bycia mobilnym. Oznacza otwartość na przemieszczanie się, a także potencjał i umiejętność – całe to know how, które ma moje pokolenie, bo w procesie socjalizacji właśnie do tego zostaliśmy przygotowani. Paradoksalnie elastyczność i mobilność wymagają szczególnej odpowiedzialności i staranności – bo z niczym nie można nawalić. Jesteśmy pokoleniem „nieskończonych możliwości”, ale odpowiedzialność za to, czy nam się uda, ponosimy my. To podejście widać wyraźnie, gdy bada się życie w związkach na odległość. Wręcz zdziwiła mnie determinacja moich rozmówców w dbaniu o relację. Są w grupie wiekowej, w której jeszcze mogliby dać sobie czas, ale mają ogromne poczucie odpowiedzialności za drugą osobę, za jej emocje. Ale także za jej edukację i jej rozwój, tak samo jak za własne szczęście w życiu osobistym, karierę, wszelkie sukcesy i porażki.
Jesteście inni od nas, starszych pokoleń.
Teoretycy współczesności mówią, że w obecnych czasach wszystko jest płynne, fragmentaryczne, chaotyczne, a współczesne relacje są coraz bardziej pozbawione odpowiedzialności. Że jednostki nastawione na samorozwój stają się coraz bardziej autonomiczne i coraz częściej odchodzą od tradycyjnych wartości, jak np. rodzina. A ja w badaniach znalazłam zupełnie co innego. Planowanie, dojrzałość i odpowiedzialność.
Tyle że wciąż bez stałego adresu.
To prawda, wynika to z czasów, w jakich żyjemy, i specyfiki grupy, którą badałam. Grupa moich rozmówców to ludzie młodzi, wykształceni, lecz jeszcze niezdefiniowani przez zawód, jeszcze niemający dzieci i stałego wspólnego adresu. To elementy, które wpływają na utrzymywanie relacji na odległość. Z uwagi na układ, w jakim żyją z partnerem, pozostają otwarci na nowe rozwiązania. I chociaż dążą do wspólnego zamieszkania, a więc pewnego rodzaju stabilizacji, pozostają elastyczni, otwarci na świat i mobilni. To cecha mojego pokolenia i norma obecnych czasów.
Nie pozostawiono wam wyboru?
Pozostawiono, ale wybór nie jest wolny od społeczno-kulturowych uwarunkowań. Jeśli podążyć za podziałem, jaki proponuje antropologia, czyli rozróżnieniem migracji na przymusową i z wyboru, uprzywilejowaną, moi rozmówcy są reprezentantami tej drugiej grupy. Co nie zmienia faktu, że mobilność i elastyczność stały się normą, a więc czymś, czego społeczeństwo oczekuje. Naukowiec, który nie jest mobilny, nie jeździ na konferencje, rozpoznany jest przez środowisko jako niespełniający standardów. Podobnie z pracownikami firm międzynarodowych. Osoba, która nie podróżuje, będzie postrzegana jako zacofana.
Zintensyfikowana i różnorodna mobilność to już zresztą cecha całych społeczeństw. Nie musi się łączyć z dalekimi podróżami. Zobaczmy, jak zmieniają się miasta, dzielnice. Susanne Wessendorf, opierając się na swoich badaniach w londyńskiej dzielnicy Hackney, wprowadza pojęcie kosmopolityzmu sklepu na rogu (corner shop cosmopolitanism). Hackney jest dzielnicą głęboko zróżnicowaną kulturowo, w której w jednej codziennej przestrzeni publicznej, jaką może być uliczny market, spotykają się różne nacje, kultury, religie, a międzynarodowe umiejętności są niezbędne. Turecki właściciel, który w swoim sklepie sprzedaje polskie piwo i kiszoną kapustę, z uwagi na polską klientelę nauczył się przydatnych na co dzień zwrotów w języku polskim. Nie jest kosmopolitą w tym tradycyjnym sensie, na pewno nie jest „dużo podróżującym obywatelem świata”, bo nie rusza się z Wielkiej Brytanii, ale swobodnie dryfuje pomiędzy kulturami. Dowiaduje się o różnych kulturach, ich świętach, zwyczajach przez regularne spotkania z przedstawicielami innych kultur i codzienne praktyki. Kosmopolityzm jest dla niego codziennością. Ale pokolenie, o którym mówimy, to już nie kazus sklepu za rogiem. Od tego pokolenia rzeczywistość wymaga znacznie więcej – autentycznego ruchu.
Z miejsca na miejsce, z pracy do pracy. Od zajęcia do zajęcia. Można na przykład zajmować się antropologią i profesjonalnie jeździectwem. Jak pani.
Z końmi pracuję ostatnio głównie za granicą, w stajniach sportowych jestem zatrudniana jako jeździec. Antropologią zajmuję się na razie w Polsce, robię doktorat. I jak większa część mojej grupy społecznej jestem przygotowana, by radzić sobie z takim różnorodnym doświadczeniem. Rodzice wcześnie pokazali mi świat, znam języki. Ale potem i tak trzeba radzić sobie samemu, doktorat z antropologii nie gwarantuje nawet stałej pracy. A co dopiero stałości w życiu.
ROZMAWIAŁA MARTYNA BUNDA
Antonina Stasińska (lat 27) – antropolożka, doktorantka w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej na Uniwersytecie Warszawskim, laureatka stypendium rektora. Badania związków żyjących na odległość są pionierskie. Mimo że zjawisko przybiera na sile, przez nikogo nie było badane. Wyniki opublikowało kilka pism branżowych. Obecnie Antonina Stasińska prowadzi badania o niemonogamicznych związkach intymnych z perspektywy kobiet.