Od prawie trzech miesięcy szpitale powiatowe, miejskie, nawet wojewódzkie pracują na pół gwizdka. I nie zarabiają. Narodowy Fundusz Zdrowia chce im pożyczyć pieniądze, płacąc według tego, co zarobiły w zeszłym roku. Ale pożyczone trzeba będzie odpracować, a zarządzający szpitalami twierdzą, że to po prostu niewykonalne. Nawet jeżeli rząd zniesie wszelkie ograniczenia i odwoła epidemię, dalej będzie obowiązywał ostry reżim sanitarny. Bo jeden zakażony pacjent oznacza kilkutygodniowy paraliż placówki. A w reżimie sanitarnym na pacjenta potrzeba wszystkiego dużo więcej: miejsca, personelu, środków ochrony, pieniędzy.
Pacjent ostrodyżurowy
Większość powiatowych i miejskich szpitali wciąż ma bardzo mało planowych pacjentów. – To, co teraz robimy, to wszystko przyjęcia ostrodyżurowe, głównie zawały i udary – mówi wiceprezes Skrzeczyński z radomskiego Mazowieckiego Szpitala Specjalistycznego. I nadal każdy nagły pacjent musi być traktowany jak potencjalny zakażony. A wyceny zabiegów się nie zmieniły, np. wyrostek robaczkowy kosztuje 1800 zł. – Na zabezpieczenie całej ekipy, maski HEPA, fartuchy barierowe, gogle, rękawiczki, wydajemy więcej niż 1800 zł, więc operację robimy za darmo – mówi wicedyrektor miejskiego szpitala.
Jednorazowe zestawy Covid+, składające się z ochrony barierowej, osłony oczu, czepka i maski, to koszt ok. 300 zł. Dla pięcioosobowej ekipy operującej – ok. 1,5 tys. zł. A jeszcze ktoś musi pacjenta przygotować do zabiegu, potem realizować zlecenia: minimum 10 wejść na dobę – razem 3 tys. zł.
– Każdy pacjent ostrodyżurowy jest przynajmniej przez dwie doby, do czasu uzyskania