Jeszcze nigdy maturzyści nie mieli tyle czasu na przygotowanie się do egzaminów. Kto chciał, mógł zrobić wiele. Od połowy marca do końca kwietnia, a potem, mimo zakończenia nauki w szkole, przez cały maj i początek czerwca maturzyści słali prace do sprawdzenia i dzwonili. Jednym oceniłem dziesięć wypracowań, innym osiem albo pięć. Jeśli było życzenie, rozmawialiśmy.
Pomocy nie odmówił żaden nauczyciel, choć okazało się, że była to pomoc za friko. Zapłaty za pracę nie będzie. Decydenci oświatowi – minister, kurator, władze samorządowe, dyrektor – nie przewidzieli, że skoro matura będzie później, to maturzyści będą dłużej korzystać z pomocy nauczycieli. Zresztą minister edukacji nawet kazał dyrektorom, aby uruchomili w szkołach konsultacje dla maturzystów. Potem się z tego wycofał, gdyż zrozumiał, że jak pracodawca każe, to musi też zapłacić. Odwołano się więc do sumień nauczycieli i do etosu poświęcenia. I pedagodzy nie zawiedli.
Podstawa zrealizowana i więcej nic
Przesunięcie matury na czerwiec wywołało lawinę niespodziewanych zdarzeń. Przez cały rok goniłem z materiałem, bojąc się, że nie zdążę z realizacją podstawy programowej. A za to jest – jak to się mówi w mojej szkole – kryminał. Byłem opóźniony, ponieważ rok temu straciłem miesiąc z powodu strajku. Teraz doszedł koronawirus. Ostatnie sześć tygodni nauki trzeba było poprowadzić online. Dyrektor przypominał, żeby nie zaniedbywać podstawy. Człowieka można zaniedbać, ale papiery muszą być w porządku.
Uporządkowałem papiery, wystawiłem uczniom oceny i odetchnąłem z ulgą.