Festiwal rozpoczął poseł PiS Tomasz Rzymkowski, który napisał na Twitterze, że 28 czerwca będziemy wybierać „między Polską, w której małżeństwem jest związek kobiety i mężczyzny, a Polską, w której »małżeństwem« jest związek dwóch panów albo jednego pana z kozą”. Był tak z siebie zadowolony, że ciągnął temat jeszcze następnego dnia. Pałeczkę przejął po nim urzędujący prezydent Andrzej Duda, deklarując się jako zwolennik tzw. karty rodziny – dokumentu, który atakuje „obcą ideologię LGBT”, czyli spychaną na margines i pozbawioną pełnych praw obywatelskich mniejszość, rzekomo zagrażającą uprzywilejowanej większości.
Ruszyła lawina nienawiści
Wydawało się, że to już takie dno, że nic gorszego nie może się zdarzyć, ale wtedy kolejny raz rozległo się pukanie od spodu. „Polska bez LGBT jest najpiękniejsza” – napisał na Twitterze wiceprezes PiS Joachim Brudziński, nawiązując do tradycji antysemityzmu eliminacyjnego i ozdabiając swój wpis zdjęciem ptasich jaj w przydrożnej kapliczce. Potem poseł Porozumienia Jarosława Gowina Jacek Żalek zwierzył się w telewizji, że „LGBT to nie ludzie”, za co został wyproszony z programu, ale już za chwilę poparł go prezydent Duda: „Próbuje się nam wmówić – grzmiał na wiecu wyborczym, krzywiąc twarz jak kukiełkowy Mussolini – że to ludzie, a to po prostu ideologia”. Swoją myśl ubogacił jeszcze przyrównaniem „LGBT” do komunizmu i bolszewizmu (spadkobiercy Himmlera mogliby się upomnieć o prawa autorskie).
Po Dudzie wątek podchwycił kolejny zawodnik PiS Przemysław Czarnek, który w jednym z programów telewizyjnych powiedział: „Skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym”. Pewnie to jeszcze nie koniec – lawina nienawiści ruszyła, do wyborów jeszcze dwa tygodnie, a Duda, który pięć lat temu kokietował opowieściami z mchu i paproci, jak to „siądzie z gejami przy jednym stole”, a nawet (!) zatrudni ich w swojej kancelarii (o ile nie będą „paradować półnago”), tym razem wyraźnie postanowił iść do zwycięstwa po trupach.
Czytaj też: Strefy bez LGBT czy bez nienawiści?
Państwo PiS traktuje nas jak śmieci
Ten festiwal odczłowieczania nie zaczął się w czerwcu – kiełkuje co najmniej od pięciu lat pod troskliwym okiem partii, rządu i Kościoła. Nie jest to zwykłe gadanie, które zdarza się w każdym społeczeństwie z zagwarantowaną wolnością słowa – kiedy urzędujący prezydent, premier, posłowie i przedstawiciele partii rządzącej metodycznie piętnują mniejszościową grupę obywateli, nie jesteśmy już w normalnym kraju demokratycznym. Tego rodzaju przemocowe praktyki ze strony państwa, niewyobrażalne w Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemczech, są charakterystyczne dla znanych z historii reżimów totalitarnych i dla współczesnych rządów autorytarnych. To, co serwuje nam PiS w kampanii prezydenckiej, to po prostu klasyczna nagonka. Żałosne usiłowania jej obrony też są klasyczne – żaden z historycznych zbrodniarzy nie twierdził przecież, że niszczy ludzi; każdy opisywał wroga jako abstrakcję: trockizm, liberalizm, bolszewizm, żydostwo.
LGBT to ludzie. Różni. Jedni są przywiązani do swojej psychoseksualnej tożsamości, którą wyrażają kolejne litery skrótu (notabene powinno ich być więcej – po T jeszcze co najmniej Q, od queer). Inni – jak ja – nie odnajdują się w zbiorowych tożsamościach i uciekają od definitywnych samookreśleń, uważając, że płeć nie wyznacza granicy miłości i kocha się niezależnie od niej. Jedni są szukającymi przygód singlami, inni żyją w związkach (mój trwa już ćwierć wieku), zawierają małżeństwa (za granicą) i zakładają rodziny, w których wychowują dzieci. Wszyscy są ludźmi z krwi i kości i to w nich, w żywych ludzi, uderza ta agresywna retoryka pisowskiego państwa.
Najczęstszą reakcją, jaką obserwuję, jest poczucie zdruzgotania, rozpaczy i lęku. Obawa przed napaścią – słowną i fizyczną – jest silna szczególnie u tych, którzy od dawna nie ukrywają swojego życia przed otoczeniem, ale wyobrażam sobie również, co musi czuć młoda osoba, która nosiła się z zamiarem powiedzenia o sobie konserwatywnym rodzicom i na dniach miała to zrobić. Wszyscy razem, niezależnie od sytuacji życiowej i wieku, czujemy się odrzuceni przez państwo jak śmiecie, które nie zasługują na równe traktowanie, ponieważ nie pasują do wyobrażeń, jakie władza ma o życiu.
Czytaj też: Skąd się wzięły i co zmieniły parady równości
Państwo nie orzeka, czyja miłość jest lepsza
LGBT to również ideologia – spójny pogląd na świat, w którym kluczową rolę odgrywają wolność i równość wobec prawa. Naszą ideologię można również nazwać demokracją. Chcemy, żeby każdy mógł żyć, z kim chce, i żeby państwo wstrzymało się od orzekania, czyja miłość jest lepsza, a zamiast tego zatroszczyło się o równą ochronę prawną dla wszystkich związków. Bo rolą państwa nie jest ustalanie norm dla więzi uczuciowych, tylko jak najlepsze organizowanie życia – takiego, jakie ono realnie jest. To państwo ma się dostosować do obywateli, a nie obywatele do państwa. Władzy wydaje się, że jej niezgoda na równe prawa dla tęczowych związków i rodzin ma moc kreowania rzeczywistości, tymczasem te związki i rodziny od dawna w Polsce istnieją, więc władza, która się na nie „nie zgadza”, w istocie nie zgadza się na rzeczywistość. Sama przy tym nie widzi, jaka jest anachroniczna i śmieszna z tym budowaniem apokaliptycznego napięcia wokół banalnego faktu, że czasem facet woli żyć z facetem, a kobieta z kobietą.
Na szczęście władzę można zmienić, a odklejenie od rzeczywistości zawsze zapowiada klęskę, więc staram się być dobrej myśli. Przed nami wybory prezydenckie, a w nich aż trzech kandydatów, którzy nie odmawiają kontaktu z rzeczywistością: jeden popiera pełną równość małżeńską, dwóch deklaruje, że podpisałoby ustawę o związkach partnerskich, a jeden z tych dwóch ma w dodatku szansę wygrać z Dudą. Jest dobrze jak nigdy dotąd. Nie zmarnujmy tej szansy.
Czytaj też: Tak PiS walczy o prawo do wykluczania