„Deadname” to dla osób transseksualnych i niebinarnych imię, które otrzymały przy narodzinach. Widnieje w dokumentach, ale stało się dla nich „martwe”, bo go nie używają. W procesie coming outu wybrały dla siebie nowe, zgodne z odczuwaną płcią.
Życie z nową tożsamością to często pierwszy krok do metrykalnej korekty płci. W Polsce ten proces odbywa się w ramach postępowania sądowego i jest długi, trwa kilka lat. Najpierw należy zdobyć diagnozę o transpłciowości lub interpłcowości (co zajmuje od trzech miesięcy do ponad dwóch lat), a potem osoby transseksualne zmusza się do pozwania własnych rodziców i partnerów. Tu zaczyna się lista komplikacji. Rodzice – oboje lub jeden – mogą nie wyrazić zgody, aby ich pełnoletnie dziecko dokonało korekty płci. Bywa też, że oboje lub jeden z nich nie jest z jakichś względów dostępny. Potem jeszcze „test realnego życia”. Pięć lat temu Sejm uchwalił ustawę, która miała tranzycję ułatwić i skrócić, ale zawetował ją Andrzej Duda.
Postawiono więc osoby transseksualne – jeśli studiują, pracują, korzystają z opieki medycznej – przed koniecznością outowania. To tak jakby ktoś nas zmuszał do codziennego wysiłku tłumaczenia innym ludziom, że jesteśmy tym, za kogo się podajemy, a potem skazywał na ich dobrą wolę i empatię. Trudno sobie wyobrazić, jak taka nieustanna konfrontacja musi wyczerpywać.
UJ wprowadza nakładkę w USOS-ie
Zmniejszyć ten codzienny dyskomfort postanowiły uczelnie wyższe.