Data 30 października 2020 r. przejdzie do historii. W czasie pandemii, w okresie, w którym większość stara się unikać kontaktów z innymi osobami, ulicami miast przelały się tłumy jak za czasów pierwszej „Solidarności”. Pochód ciągnął się przez miasto przez pięć godzin, a hasłom skandowanym na ulicach towarzyszyły okrzyki i skandowanie z balkonów. Albo muzyka, do której tłumy skandowały j... PiS. Swoją drogą, Eric Prydz, autor „Call on Me”, do rytmu której krzyczano, musiał być zdziwiony nagłym skokiem statystyk pobrań swojego utworu w sieci po 15 latach. W ciągu doby odtworzono go tysiące razy.
Coś w Polsce tąpnęło
Zaczęło się od skandalicznego wyroku pseudo-Trybunału, de facto oznaczającego całkowity zakaz aborcji w Polsce, ale sprowadziło się do faktycznej, po staremu pojmowanej „Solidarności”. Wspólnoty obywateli. Wykrzykiwane hasła mówiły nie tylko o godności i wolności, o prawach kobiet, ale i o złodziejstwie, kumoterstwie, nacjonalizmie, o kupowaniu poparcia u kleru, jątrzeniu, napuszczaniu na siebie różnych grup Polaków i wszystkich innych grzechach władzy.
Choć przez chwilę wydawało się już, że dożyliśmy czasów, gdy ani złodziejstwo, ani nadużywanie władzy na nikim nie robi wrażenia, coś tąpnęło. Słupki poparcia rządzących poleciały na łeb, na szyję. Hasła protestów – w których przewija się to PiS, to Jarosław – wystarczą za świadectwo poziomu społecznej nieakceptacji dla tak pojmowanej „polityki”.