Znamy pewnie tę opowieść o średniowieczu, jaką uraczył czytelników Umberto Eco w „Imieniu róży”. Otóż autorytety tej epoki, zamiast zająć się likwidowaniem plag, które trapiły świat, choćby biedy i chorób, debatowali nad tym, czy szata i sandały, których używał Jezus, należały do niego, czy też nie. Taki był klimat dyskusji, że na każdy problem patrzono przez pryzmat religijny. Najpierw więc dyskutowano o ubiorze Chrystusa, a potem wnioski odnoszono do problemów bieżących.
PiS chce, aby podobnie było dzisiaj. W taki sposób funkcjonuje już oświata, tak się prowadzi lekcje wychowawcze, historię czy język polski. Od kilku lat każdy nauczyciel, nawet chemik czy fizyk, musi określić, jakie treści wychowawcze realizuje na zajęciach. Uczniowie są przyzwyczajeni, że jak mamy podyskutować o sprawach im bliskich, to zaczynamy np. od Jana Pawła II, a potem powoli przechodzimy np. do szczepień przeciwko koronawirusowi. Jak tak dalej będzie, nie zdziwi mnie, gdy zagadnienie funkcji trygonometrycznej będzie musiało zostać poprzedzone refleksją religijną.
Najpierw sacrum, potem profanum
Nauczyciele muszą się kierować zasadą, że najpierw uczniom należy przedstawić sacrum, a potem ewentualnie profanum. To współczesna metodyka nauczania; na razie obowiązuje wychowawców, katechetów, etyków, polonistów, historyków, a niebawem – jeśli się temu nie sprzeciwimy – obejmie wszystkich przedmiotowców. Jako człowiek pamiętający edukację PRL czuję się w tym jak ryba w wodzie. Pamiętam, że gdy w latach 80. chcieliśmy podyskutować z historykiem o bitwie pod Monte Cassino, to warunkiem było poświęcenie dwóch trzecich lekcji na bitwę pod Lenino.