Mam dopiero 32 lata, a czuję się jak zmęczony życiem opozycjonista pod siedemdziesiątkę. Tak pisze do mnie znajoma, która nie czuje już nic prócz bezradności. Ma małe dziecko, mieszkanie do wyremontowania i mnóstwo spraw na głowie. Oraz wyrzuty sumienia, bo nie dała rady iść na demonstrację w obronie mediów pod Sejmem.
Poczucie bezradności rośnie z każdym kolejnym przejawem łamania prawa przez PiS. Tyle razy mieliśmy pokazać władzy naszą siłę. Niektórzy jeszcze jak przez mgłę pamiętają wielkie demonstracje KOD, palenie świec w obronie sądów, pierwszy Strajk Kobiet. To wszystko miało coś zmienić. Ostatecznie zawsze kończyło się tak samo. Jeśli udało się odepchnąć groźbę jakichś zmian, to tylko na chwilę, jeśli zmotywować tłumy – to też tylko na moment. A potem znów wszystko toczyło się tak samo – spory wśród organizatorów protestu, brak reakcji władzy, poczucie, że to chyba nie ma sensu.
Apogeum tego poczucia bezradności zbiegło się z drugim Strajkiem Kobiet. Protesty były wszędzie, młodzi ludzie mimo pandemii wyszli na ulice, miało być coś nowego, miał być przełom. Energię skumulowano i... i nic się nie zmieniło.
Czytaj też: „Kaczyński z kosztami się nie liczy”. Polska znów na ustach świata
Protest za protestem
Do poczucia bezradności dorzucają się social media. Jeśli ma się grupę zaangażowanych politycznie znajomych, niemal codziennie można poczytać, jak to wszyscy jesteśmy sobie winni.