W czasach „świetności” w Wojtyszkach było 3,5–4 tys. psów i jako pierwsi, dziesięć lat temu, pokazaliśmy w „Polityce”, co działo się za szczelnym ogrodzeniem. Największe schronisko w Europie działało bez przeszkód mimo wielu zawiadomień do prokuratury i Państwowej Inspekcji Weterynaryjnej. Straż dla Zwierząt już od kilkunastu lat próbowała dobrać się do skóry Longina S., który zrobił z tego miejsca bardzo lukratywny biznes. Obrońcy praw zwierząt wynajęli nawet motolotnię (nie było wtedy dronów), żeby zdobyć dowody.
„Niektóre psy to żywe trupy”
Udało się dopiero teraz. Dziesięć zespołów złożonych z lekarzy i techników weterynarii, zoopsychologów, zorganizowanych i finansowanych przez Straż dla Zwierząt oraz ponad 100 funkcjonariuszy policji pod nadzorem prokuratora przez cztery dni kontrolowało prywatne schronisko w Wojtyszkach pod Sieradzem.
– Weszliśmy do piekła – mówi Grzegorz Bielawski z Pogotowia dla Zwierząt, który kierował interwencją wolontariuszy. – Niektóre psy to żywe trupy. Wyciągnięte z boksów, nie potrafiły iść do przodu. Zastygały przerażone albo kręciły się w kółko.
Całymi latami musiały nie wychodzić z betonowych boksów dwa metry na dwa. Odebrali 104 zwierzęta. Zagłodzone, chore i wychudzone. W tym ponad 70 psów. – 40 już znalazło nowe domy, w większości to staruszki w okropnym stanie – mówi Bielawski.
Wytypowali ponad 300 zwierząt do interwencyjnego odbioru.