Ze statutem szkoły jest jak z podręcznikiem: nauczyciel tego nie czyta. Nawet gdy głosuje na posiedzeniu rady pedagogicznej za wprowadzeniem zmian w prawie szkolnym, to ani tych poprawek nie sprawdza, ani nie chce o nich słuchać. Szkoda czasu. Statut jest dla uczniów, dla nauczycieli jest Karta nauczyciela. Głosujmy więc szybko, abyśmy wreszcie mieli to z głowy.
Nic dziwnego, że w statucie każdej szkoły nonsens goni nonsens. Nieraz aż trudno uwierzyć, jakim cudem takie bzdety trafiły do szkolnego prawa. Rozdęte do niewiarygodnych rozmiarów opisy wymagań, jakie stawia placówka uczniom, co roku uzupełniane są o kolejne nakazy i zakazy. Po każdym problemie w placówce, gdy znowu coś włożono dzieciakom na kark, statut pęcznieje i nadyma się niczym zapomniane ciasto na pizzę. Teraz już będzie dobrze, bo zakazaliśmy czegoś uczniom.
Czytaj też: Czarnek wysyła szkoły na zdalne. Rychło w czas
Statut w nauce przeszkadza
Statut jest w każdej szkole, ale rzadko się z niego korzysta. On bowiem nie pomaga w pracy pedagogicznej, raczej przeszkadza. Kiedy sprawdziłem sam siebie ze znajomości wewnątrzszkolnych przepisów (dyrekcja przygotowała test), wyszła mi trójka. Mam wiedzę pół na pół. Wszystko przez to, że w teście zaznaczałem sensowne odpowiedzi, zgodne ze zdrowym rozsądkiem, tymczasem okazało się, że dość często poprawne są te absurdalne. Na skutek tradycji i niechęci do zmian takie mamy prawo.