Alona nie odstępuje mamy na krok. Wtula się w nią, nie chce wejść do radiowozu, w którym jest ciepło, czeka herbata oraz coś do jedzenia i gdzie siedzi już grupa dzieciaków, które razem z nią dopiero co przekroczyły polsko-ukraińską granicę w Hrebennem. Jest środek nocy z soboty na niedzielę, minus trzy, Alona jest otulona dwoma kocami, spod naciągniętej na czoło czapki ledwo widać oczy. Wyruszyła w drogę na zachód wraz z babcią. Ostatnie 12 km pokonały na piechotę. W kolejce do odprawy dla pieszych stały 11 godzin. Alona wygląda na 10–11 lat. Jej babcia – siedzi w radiowozie na przednim siedzeniu – patrzy w dal nieobecnym wzrokiem.
Mama Alony opuchnięta od płaczu: – Nie widziałyśmy się od pół roku. Pracuję w sklepie monopolowym w Szczecinie, mąż na budowie [stoi obok, macha ręką na powitanie]. Gdy Putin na nas napadł, zadzwoniłam do mamy i powiedziałam, że mają uciekać. Wyjechały z Równego w ostatniej chwili. W mieście się powtarza, że za duże ryzyko, bo po drodze nie ma się gdzie schronić w razie bombardowania. A tam u nas wielkie zakłady azotowe. Jak spadną bomby, będzie drugi Czarnobyl – mówi trzęsącym się głosem i gładzi córkę po czapce.
Wojna. 14 godzin służby zleci
Wraz z mężem czeka na granicy od kilkunastu godzin. Podrzucił ich znajomy znajomych, na jutro rano szefowa ma im zorganizować transport do Szczecina. Noc spędzą w punkcie migracyjnym zorganizowanym w Tomaszowie Lubelskim. – Kursujemy tam non stop, jak tylko zapełnimy miejsca w radiowozie – mówi postawny policjant w kamizelce kuloodpornej i bronią automatyczną wiszącą na plecach.