Wybuch gazu i tajemniczy list. Co się stało na szopienickiej plebanii
Informacja, że w Katowicach doszło do wybuchu gazu, zmroziła nam serca. Może dlatego, że przypomniała tragedię dziennikarskiej rodziny Kmiecików sprzed siedmiu lat z okładem. Ulica Chopina i kamienica, która do dziś straszy resztą gruzów i wspomnieniem. Czas tak szybko leci i na co dzień wspomnienia usypia. Teraz obudził.
Szopienice. To ta część Katowic, w której rodziły się blade i wychudzone dzieci, człapiące niezgrabnie jak bociany. Przez okna widziały hutę, która wypluwała ołów, a one go zjadały. Huta pożerała je po kawałeczku, w końcu znikały. Kiedy udawało im się dorosnąć, zauważały z bolesnym zdziwieniem i strachem, że huta wciąż w nich mieszka. I nie ma na to lekarstwa. Zły czas.
Piątek, piąteczek, piątunio – ostatnie dni zimowych ferii dla naszego śląskiego województwa. Uczniowie szusują na stokach albo zjeżdżają na sankach z oślich łączek, albo korzystają z tej szalonej zimowej wolności i są tam, gdzie mogą być w tym cudnym czasie.
Dlatego nie ma ich w szkole, w pobliżu ulicy Biskupa Herberta Bednorza 20, gdzie w ten właśnie piątek o godz. 8:30 w trzypiętrowym budynku plebanii kościoła ewangelicko-augsburskiego wybuchł gaz. Można powiedzieć, że większość mieszkańców miała szczęście, przeżyła. Część z nich trafiła do szpitali, niektórzy są tylko poobijani. Akcja ratunkowa zakończyła się po znalezieniu dwóch śmiertelnych ofiar. Ostatnich – matki i córki. Kiedy psy ratunkowe sprawdziły teren, na miejsce zdarzenia wjechał ciężki sprzęt. Zaczęto układać puzzle zdarzenia.
Czytaj też: Co pozostało po hucie w Szopienicach
Eksplozję było słychać na Morawach
Wikariusz Piotr Uciński pamięta wszystko minuta po minucie: „Przed zdarzeniem dzwoniłem do proboszcza, informując, że jest nieszczelność gazu. Zdążyłem jeszcze zakręcić główny zawór gazu, gdyby tego nie udało mi się zrobić, straty mogłyby być znacznie większe. Wybuch nastąpił w momencie, w którym wychodziliśmy z żoną i dziećmi. Wcześniej starałem się zabezpieczyć budynek...”.
Jak gruchnęło, to siła eksplozji była tak wielka, że słyszano ją w pobliżu stawu na Morawach. „Za każdym razem, kiedy zamykałam oczy, przypominał mi się ten moment, ten dźwięk, uczucia. Widziałam, jak młodsza córka krzyczy i nie może się wydostać spod gruzów, bo ma zasypaną głowę” – pani Joanna Ucińska, żona wikarego, pewnie do końca życia będzie miała ten widok pod powiekami.
Jak gruchnęło, to w pobliskich szkołach wyleciały szyby i posypał się gruz. Uczniowie długo do nich nie wrócą, będzie potrzebny duży remont – ale stoją. Na początku ulicy wciąż także stoi nietknięty podmuchem XIX-wieczny browar braci Mokrskich, z zabytkową warzelnią, budynkami słodowni, kotłowni, maszynowni i stajni. Stoi, sprawdziłem.
Ludzie z tej ulicy i z ulic obok łapią się za głowę. Przecież mogło trafić na nich. Gaz to gaz – wystarczy niedopatrzenie, jakiś techniczny błąd i... A to najprawdopodobniej był gaz. Tym bardziej że jego złowieszcza woń była najbardziej wyczuwalna przy drzwiach plebanii na samym dole, gdzie mieszkała rodzina pomagająca w pracach przy kościele. To tam mieszkały dwie ostatnie ofiary i mężczyzna, który przebywa w Siemianowickim Centrum Oparzeń.
Gaz to gaz – tak myślano do wczoraj.
Czytaj też: Co doprowadziło do wybuchu gazu w katowickiej kamienicy
List mieszkańców plebanii
Wczoraj do redakcji „Interwencji” Polsatu przyszedł list wysłany minionej środy, przed wybuchem. Podpisany przez trzech mieszkańców plebanii, przed których drzwiami, na najniższej kondygnacji, zapach gazu był najmocniejszy. „Jeśli ktoś się zastanawia, jak doszło do tej tragedii w Katowicach-Szopienicach, to oto kilka słów wyjaśnienia”. Tak się zaczyna.
To krótki list cichej desperacji i determinacji. Jest w nim nieuleczalna choroba, brak perspektyw, brak pieniędzy, brak zrozumienia. Brak nadziei. Lecz jest w nim jeszcze coś, coś, co budzi czujność i ostrzega przed impulsywnymi emocjami. Zaleca powściągliwość i poczekanie na werdykt prokuratury, która prowadzi śledztwo: „Nie pozostało nam nic innego jak rozszerzone samobójstwo, a tabletki nasenne pozwolą nam odejść skutecznie i po cichu”.
Jeśli połączy się przesłanie środowego listu z piątkowym wybuchem, to było raczej odejście z wielkim hukiem.
Czy można łączyć te dwie sprawy – nikt jeszcze nie wie. Trzeba czekać. Wiadomo już, że konflikt mieszkańców z parteru z proboszczem Adamem Maliną, który razem z rodziną mieszkał na piętrze, ciągnął się latami. Nie do końca było jasne, na jakich warunkach małżeństwo kościelnych zajmowało razem z córką swój mieszkalny kąt na plebanii. Nie do końca był oczywisty ich status prawny, a umowa o pełnię funkcji przykościelnych – mało konkretna. Wiadomo było, że mogą mieszkać za darmo, że przysługują im bezpłatne media, a także emerytalne uposażenie – w zamian za prace porządkowe na terenie kościoła i plebanii.
Coś poszło nie tak.
Czytaj też: Wybuch w Rotundzie – to już 40 lat
„Żaden klecha już na nas nie zarobi”
List oskarża proboszcza o niedotrzymanie umowy, gnębienie podopiecznych, utrudnianie znalezienia innego lokum, nawet o kradzież dokonanych wpłat. Zarzuty w stosunku do księdza Adama były formalizowane przez wiele lat w sądowych pozwach, taką też drogą strona kościelna dochodziła swoich praw. Wydaje się, że dla rodziny z parteru światełko w tunelu nadziei zgasło.
„Z cmentarza komunalnego ksiądz nas nie wyrzuci. Z cmentarza komunalnego nawet ksiądz nas nie wyrzuci. Jedynym naszym życzeniem jest to, żeby podczas naszego pochówku nie było żadnego klechy. Żaden klecha już na nas nie zarobi, czy to na naszym życiu, czy śmierci”.
To list pełen wyrzutów, na który nie można już odpowiedzieć. Nie można się bronić, choć biskup kościoła ewangelicko-augsburskiego Marian Niemiec próbuje, oświadczając, że wiele rzeczy w tej przejmującej korespondencji mija się z prawdą: „Od paru ładnych lat te osoby tylko sobie mieszkały i się sądziły z parafią. Nie jest tak, że te osoby były bez środków do życia, otrzymywały emeryturę, pani pracowała... To jest granie na uczuciach… W tej chwili ktoś, kto będzie czytał, będzie mógł oskarżać parafię… Trzeba poznać i drugą stronę”.
Na pewno zrozumienie tej sytuacji wymaga wysłuchania obu stron. Tym bardziej że w tyle głowy tłucze się natrętna myśl: jak można narażać życie innych ludzi w najbardziej nawet poważnej sytuacji własnej? Ta myśl nie daje spokoju także biskupowi Niemcowi: „Czy usprawiedliwieniem będzie brak wyobraźni – że nasze mieszkanie wyleci w powietrze, skoro nad nami jest jeszcze jedno i drugie piętro? Czy było brane pod uwagę, co się ma stać i co się stało?”.
Taka myśl, zrozumiała przecież, takie oburzenie na ewentualnych sprawców nieszczęścia pozostałych mieszkańców szopienickiej plebanii – wymaga odpowiedzi i jakiegoś wytłumaczenia, choć jego przyswojenie nie musi był łatwe. Bo gdzie tu odpowiedzialność, która powinna obowiązywać nawet w sytuacji, kiedy nasze życie wydaje się nie mieć sensu? A co z życiem drugiego człowieka, który przecież nie jest winien naszego nieszczęścia?
Leszek Mellibruda, psycholog społeczny, profesor Akademii Handlowej Nauk Stosowanych, podnosi rękawicę, choć nie pamięta takiej historii w takim formacie.
„To jest format – przekazuje – który polega nie tylko na unicestwieniu, zabiciu siebie, ale również zagraża życiu innych ludzi. Zespół zgorzknienia nie musi mieć jednej wielkiej przyczyny. Po wielu różnego rodzaju drobnych urazach, takich jak zwolnienie z pracy, zniewagi, oczernianie, rozwód, czasami może prowadzić do takich zachowań, które w sumie są zorientowane na siebie oraz na źródła takiego zgorzknienia, często personalne. (...) Często mają pokazać nie tylko bezradność, bezsilność, ale również złość, pewną agresywność wobec osoby, instytucji, które rozczarowały”.
Cóż dodać. W dzisiejszych czasach „zwolnienie z pracy, rozwód czy jakieś zniewagi” nie są drobnymi urazami. Puszczają nerwy. Bywają końcem świata.
Jeśli reakcja agresji w stosunku do świata spotka się z agresją skierowaną na siebie, staje się to, co mogło prawdopodobnie mieć miejsce w katowickich Szopienicach: „Wtedy poczucie odpowiedzialności – dodaje Mellibruda – ulega olbrzymiemu ograniczeniu, szczególnie w takich sytuacjach, kiedy to doświadczenie rozgoryczenia, zgorzknienia urasta do najwyższych poziomów. Wtedy też złość przeradza się w skrajną agresję, która czasami jest obserwowana w codziennym życiu w postaci furii”.
Czytaj też: Dlaczego w Szczyrku nie zdarzył się cud?
Samobójstwo rozszerzone i drabina złości
Okazuje się, że samobójstwo rozszerzone, będące w swoim zamyśle zemstą na świecie za to, że ten mój świat pozwolił na tak wielkie rozgoryczenie, którego nie da się już znieść i doprowadził do takiego punktu bezsilności i beznadziei – ma w swej istocie pierwiastek uniesienia, a nawet magii. Ta magia wciąż narasta i w końcu staje się wszechogarniająca. Coraz bardziej pociąga. Coraz bardziej z tej bezsilności rodzi się szczególna moc – nagle mogę wszystko. Nagle wszystko zależy ode mnie. Nagle mój los jest zamknięty w mojej dłoni i ta dłoń zamknie wreszcie to wszystko raz na zawsze. Los – nie tylko mój.
Mellibruda: „Ja zginę, ale powinny również zginąć moje osoby najbliższe, rodzina – żeby się nie męczyły. To myślenie ma formę zaburzenia i dlatego jest bardzo niebezpieczne. (...) To jest najwyższa półka »drabiny złości«, gdy ludzi czasem opanowuje furia, ich sposób myślenia jest zawężony, jednokierunkowy. Czasem jest to jakaś forma zaślepienia umysłowego, kiedy ludzie nie biorą pod uwagę różnych konsekwencji”.
Na razie nie wiemy prawie nic. Nie wiemy, jaki związek ze zdarzeniem miał list, w którym mowa o tabletkach zapewniających święty spokój na zawsze, i wybuchem gazu. Nie wiemy, dlaczego bardzo zwyczajni ludzie użyli w swoim liście specjalistycznego pojęcia z zakresu kryminalistyki i psychiatrii – samobójstwo rozszerzone. Trzeba poczekać na ustalenia prokuratury. Może dzisiejsza sekcja zwłok i przyszłe przesłuchanie rannego mężczyzny z mieszkania na parterze, krewnego ofiar, rzuci jakieś światło na sprawę. Rzeczniczka katowickiej Prokuratury Okręgowej prokurator Marta Zawada-Dybek informuje, że potrzebne będą dodatkowe, szczegółowe badania, także w zakresie sekcji zwłok: „Na razie jest za wcześnie, by mówić o przyczynie wybuchu. Takie sprawy są skomplikowane. Wymagają szeregu działań i czynności. Odpowiedź na te pytania – trudno to jednoznacznie powiedzieć – może nie przyjść zbyt szybko”.
Jedno jest pewne. To, co siedzi w człowieku, było od wieków zagadką i wciąż jest. Nauka otwiera coraz więcej drzwi, ale wciąż wiele z nich pozostaje zamkniętych. Dlaczego zwykły człowiek nagle bierze do ręki broń i zabija dziesiątki bliźnich w supermarkecie, w szkole, na uczelni… Co budzi w nim takie demony? Co się stało na szopienickiej plebanii i czy mogło się nie stać?
To pytania wielkiego kalibru, jeśli już trzymamy się tej kategorii pojęć. Na razie poprzestańmy na małych sprawach, które często mają duże znaczenie. Przeżył odgrzebany z gruzów pies Maks i odnalazł się czarno-biały Miluś, kot Małgosi i Diany. Czekamy na drugiego – burą Szarotkę. I małego yorka Smerfika.
Wykorzystano informacje: „Polsat News”, „Dziennik Zachodni”, „Fakt”
Czytaj też: Tragedia w Bogdance. Śmierć pod ziemią jest inna